Idę własnym śladem
coraz dalej i dalej.
Odbity w tysiącach dni,
rozbity na milion detali.
Pierwszego – nie dojrzę.
Ostatniego – już
zapomniałem.

Z planetą – jeszcze
pulsuję,
ze słońcem – jeszcze
się żarzę.
Krąg zataczam przy
głazie
– to drogowskaz
wydarzeń.

Tropię.
Kogo? Sam nie wiem.
Pierzcham.
Przed czym? Nie
zgadnę.

Zanim rzekę
przeskoczę,
zanim w przepaść
zapadnę,
zanim las mnie
porośnie,
wyję w księżyc zajadle
wyję w księżyc
donośnie.

Ślady już policzone,
zmierzch watahę
pochłania.
Farb na płótnie
szarówką
zastygają drgania
ostatniego skowytu.

A nad ramą
gdzie bezmiar sufitu
eksploduje supernowa.
Żarówką.