Liga Mistrzów to takie rozgrywki, w których startują trzydzieści dwie drużyny, a na końcu wygrywa Real Madryt… ale nie w tym sezonie. Za nami pierwsza odsłona ćwierćfinałów.
Dotarcie do tego etapu to dla FC Porto już duży sukces. Piętnaście lat temu Smoki wygrały Ligę Mistrzów, ale wtedy różnica między najbogatszymi a klasą średnią w futbolowej Europie była o wiele mniejsza. Porto to od zawsze legendarna wylęgarnia talentów i nie mniej słynny skauting, wyławiający perełki z całego świata. Podstawą funkcjonowania klubu jest zarabianie na wychowywanych lub sprowadzanych zawodnikach, często z bardzo dużym przebiciem.
Liverpool zaś to przedstawiciel elity, tak ochoczo (ocierając się niekiedy o szaleństwo) szastającej gigantycznymi pieniędzmi, często zresztą wyrzucanymi w błoto. Faworyt w tej parze mógł być tylko jeden. We wtorek na Anfield gospodarze od początku zaatakowali, co już w piątej minucie przyniosło skutek w postaci gola Naby’ego Keity. Po kolejnych dwudziestu poprawił Roberto Firmino i dopiero przy dwubramkowym deficycie Porto podjęło próby odrabiania strat. Nieśmiałe to jednak były starania. Liverpool z kolei w drugiej odsłonie nieco zwolnił, choć okazje do zamknięcia rywalizacji już w pierwszym meczu sobie stworzył. Wynik jednak nie uległ zmianie, więc nie wszystko jeszcze dla Porto stracone, natomiast zadanie przed tym zespołem bardzo trudne.
Zwolennikom ofensywnego stylu gry w piłkę para Tottenham-Manchester City jawiła się jako najciekawsza. Sam tak o niej myślałem. Tymczasem pierwszy mecz na nowym White Hart Lane był najnudniejszym z wszystkich czterech wtorkowo-środowego rozdania… Może gdyby Aguero wykorzystał dyskusyjną „jedenastkę” z początku spotkania, potoczyłoby się ono trochę inaczej. A tak – mieliśmy dużo walki, często bezpardonowej (o skutku czego poniżej), sytuacji bramkowych natomiast niewiele. Mecz na kilometr śmierdział bezbramkowym remisem. Ale Koguty go wygrały, ponieważ błysk i szybkość w jednej akcji pokazał Heung-Min Son. Wynik dla Tottenhamu przed rewanżem dobry, martwić może prawdopodobna strata kontuzjowanego Harry’ego Kane’a. A Manchester? Znowu zapomniał w ważnym momencie Ligi Mistrzów zabrać na boisko potencjału. Przed Guardiolą praca przede wszystkim nad głowami zawodników. Bo że stać ten zespół na wygranie rozgrywek, jest sprawą oczywistą. Temat wejścia do półfinału jest otwarty, ale z wtorkową grą The Citizens nie awansują na pewno.
Starcia Manchesteru United z Barceloną mają bogatą tradycję. Dziesięć i osiem lat temu kluby spotkały się w finale LM, wcześniej rywalizowały w grupach i play-offach. Zacięte były to przeważnie boje, nie mające nigdy oczywistego faworyta. Dzisiaj takiego mają. Czerwone Diabły od sześciu już lat szukają utraconej/nowej tożsamości po odejściu Alexa Fergusona na emeryturę. Barcelona natomiast to notoryczny mistrz Hiszpanii, zespół, który zawsze jest w wąskim gronie faworytów Champions League.
Starcie na Old Trafford, notabene niewiele ciekawsze od meczu opisanego powyżej, potwierdziło, kto prymus, a kto kandydat na takowego. Barca szybko otworzyła wynik, który dowiozła do końcowego gwizdka, nie prezentując się nadzwyczajnie. Manchester United był tego dnia wyjątkowo bezzębny, dziesiątkami dośrodkowań próbując stworzyć zagrożenie. Niewiele zresztą brakowało, aby jedna z takich akcji zakończyła się powodzeniem, ale Diogo Dalot „zgłupiał”, nie potrafiąc podjąć decyzji – strzał, czy podanie. Katalończycy są więc bliscy awansu, należy jednak pamiętać o irracjonalnej przypadłości wicemistrzów Anglii, kiedy przychodzi im w obecnym sezonie bić się w Europie. Otóż, Manchester United wygrał dotąd u siebie tylko jeden mecz (i to rzutem na taśmę) i strzelił jedną bramkę. Na wyjeździe zaś potrafił pokonywać potęgi – Juventus i PSG. Nic trzy razy się nie zdarza? Zobaczymy.
Kibicom Juventusu Ajax zapewne pozytywnie się kojarzy, bo zwycięstwo z tym rywalem w 1996 roku to ostatni europejski triumf Starej Damy. Potem było jeszcze pięć finałów Ligi Mistrzów, każdy zakończony niepowodzeniem. Ajax to sprawca największej jak dotąd sensacji tej edycji, czyli wyeliminowania Realu Madryt po koncertowym występie na Santiago Bernabeu. Holenderski zespół prezentuje piękny, nastawiony na szybkim operowaniu piłką futbol, tak też od początku zamierzał grać w starciu z najbardziej cyniczną drużyną Europy. Prognozy sprawdziły się całkowicie – mianowicie Ajax grał, ale to Juventus strzelił gola. Cristiano Ronaldo uwolnił się od kryjących go obrońców, dostał bardzo dobre dośrodkowanie i głową pokonał Onanę.
Pan Liga Mistrzów kolejny raz uderzył! To było tuż przed przerwą, a zaraz po niej, kiedy raczej nikt się tego nie spodziewał, Ajax wyrównał po świetnej indywidualnej akcji Davida Neresa. Gospodarze powinni ten mecz wygrać, ale szwankowało u nich wykończenie. Ofensywne próby Juve to głównie szarże szybkich Bernardeschiego i Douglasa Costy, który trafił w słupek. Remis sprawia, że sprawa awansu do półfinału jest otwarta, choć trudno przypuszczać, że Starej Damie mecz u siebie może choć na moment wymknąć się spod kontroli.
Liga Mistrzów to takie rozgrywki, w których startuje ponad 800 piłkarzy, a na końcu wygrywa Cristiano Ronaldo. Czy także w tym sezonie?
W weekend na pierwszy plan wysuwa się ostatnia kolejka sezonu zasadniczego polskiej ekstraklasy, gdzie nie wszystko przed podziałem na grupy jest jasne. Interesująco zapowiada się angielski hit Liverpool-Chelsea.