Powieść fantasy Karola Czerneckiego.

Rozdział 1 Początek

15.30 21 dzień miesiąca Szczura1 roku 221 Ery Pokoju2

Odrodzone Królestwo Patronii

Regolonat Kobry

Księstwo Wilka

Miasto Dwór Wilka

Dar’runon podszedł do drzwi na klatkę schodowa. Westchnął.

W przyszłym roku nie zaliczę testów sprawnościowych. Po co ja zakładałem tę głupią maskę.

Przesunąwszy rękę po swoich rudych włosach poczuł, że są wilgotne od potu. W końcu zebrawszy się w sobie wystukał kod otwierający elektroniczny zamek.

Ten blok, kiedy go budowano, był jednym z lepszych w „Bagnie” – mojej dzielnicy. Tu pracuję i tu żyję. Tu pewnie umrę jak większość policjantów, którzy tu przybywają. Umrę w jakieś głupiej strzelaninie, która nie wiadomo kiedy się zacznie i w której nie wiadomo dlaczego zostanie oddany pierwszy strzał. Tak życie tu jest krótkie. Dzieciństwo to przywilej nielicznych. Inni bardzo szybko dorastają.

Policjant swymi lekko wychudzonymi dłońmi nacisnął klamkę i wszedł.

Mam zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, a moje dłonie już wysychają. W Bagnie życie zawsze przebiega szybko. Mój szef pewnie jest jedynym policjantem, który dożyje emerytury. Niewiele mu już zostało. Tu się bardzo szybko dojrzewa, śmierć też przychodzi bardzo szybko. Tu obowiązuje prosta zasada. Zabij nim zostaniesz zabity. To dżungla i jej prawa w tym mieście rządzą.

Dar’runon wspinał się powoli po kolejnych stopniach. Mieszkał na czwartym piętrze. Wysoko.

Tak było od zawsze, wysokość zapewniała bezpieczeństwo. Tu w Bagnie zaś bezpieczeństwo dla każdego było czymś najcenniejszym. Garnitury chowają się za kuloodpornymi szybami wysokiej jakości… a my… biedacy. Cóż my szukamy miejsc, które albo są położone wysoko albo… pilnujemy się. To jest najważniejsze. Mieć oczy dookoła głowy.

Policjant ostrożnie osiągał kolejne piętro. Jeszcze dwa piętra i będzie u siebie.

Wszystko przez tą głupią maskę. Mnie zaczęły prześladować koszmary, a wszystkich wokół mnie myśli i próby samobójcze. Te dziwaczne koszmary były naprawę przerażające. Co wieczór przez te szalone koszmary muszę brać chyba z trzy garści różnorakich prochów. Co ranek zaś kolejne trzy aby funkcjonować normalnie za dnia. Nie pamiętam kiedy dokładnie ostatni raz spałem normalnie. Cały czas na jakiś prochach. W nocy aby spać za dnia aby działać. Dobrze, że uczestniczyłem w tym całym projekcie badawczym. Inaczej chyba bym już umarł od tych całych prochów. Niestety to wszystko ma swoją cenę. Co miesiąc muszą mnie wsadzać do jakieś dziwacznej maszyny. Tylko dzięki niej jeszcze żyje. Jestem czyimś królikiem doświadczalnym. Najdłużej żyjąca osoba z chemicznym snem. Mój obraz rzeczywistości jest inny. Czasem słyszę więcej niż inni, czasem słyszę coś czego nie ma. To jest jeszcze w miarę dobrze. Gorzej jak mi to pada na oczy.

Dar’runon szedł dalej opierając się prawie całym ciężarem swego ciała o poręcz. Wiedział, że jego zmysł równowagi jest rozchwiany. Leki jakie brał powodowały, że to co widział cały czas się lekko kołysało. Musiał na siebie uważać. Tylko kiedy w jego żyłach płynęła ogromna ilość adrenaliny widział normalnie. Tylko walka na śmierć i życie powodowała, że mógł funkcjonować normalnie. Walka go budziła z tego dziwacznego stanu pół-snu w którym wędrował przez życie.

W końcu zobaczył swoje drzwi. Były uchylone. Pierwsze niewielkie porcje adrenaliny wystrzeliły. Świat zaczął się uspokajać. Dar’runon mógł stanąć normalnie. Jego prawa ręka ostrożnie powędrowała ku kaburze pistoletu przy prawym biodrze. Ostrożnie odbezpieczył broń poczym lekko naparł na swoje drzwi. Kolejne porcje adrenaliny wylatywały aby z szybkością błyskawicy osiągnąć cel. Oddech i tętno przyśpieszało, słuch wyostrzał się. Był gotów do walki.

Przez korytarz szedł powoli. Najpierw zajrzał do pierwszego pokoju jaki był na prawo. Wszystko było na swoim miejscu. Ten pokój był bezpieczny. Ruszył dalej. Korytarz bezpieczny.

Nagle usłyszał rozmowę. Dwie osoby. Najpewniej kobiety. Jeden głos zdawał mu się dziwnie znajomy. Drugi był zniekształcony. Jakby ta druga kobieta miała na głowie coś jakby kominiarkę, ale nieco obszerniejszą i nie przywierającą aż tak mocno do głowy.

Dar’runon nasłuchiwał. Obie kobiety ucichły.

Wiedziały, że wszedłem. Starałem się być najciszej jak to jest możliwe. Mam nadzieje, że uda się odratować przynajmniej część efektu zaskoczenia. Jedna ta z gołą głową siedziała na sofie. Druga ta w „kominiarce” stała.

Dar’runon momentalnie wpadł do dużego pokoju. Już miał nacisnąć na spust kiedy spostrzegł, że tą siedzącą na sofie przy ścianie była jego „ciocia” Run’lija Pajda. Ubrana była w swoje trzy zwykłe białe szaty. Były one od siebie o obszycie na krawędziach krótsze. Jej dojrzała twarz nie zmieniła się zbytnio od tego kiedy ją widział ostatni raz sześć lat temu. Przy stole jaki stał przed sofą stała jeszcze jedna kobieta. o niej nic nie mógł powiedzieć gdyż na twarzy miała charakterystyczną owalną „niemą” maskę barwy białej o dość wąskich otworach na oczy. Resztę głowy zakrywał kaptur, który w niezwykły sposób wchodził pod ową maskę. Resztę ciała podobnie jak „ciocia” Dar’runona okrywały trzy białe szaty

Run’lija stwierdziła.

– Witaj piękny chłopcze. Moja droga na co ty jeszcze czekasz. Idź zaparzyć herbatę.

Kobieta odpowiedziała.

– Tak Mistrzyni.

Run’lija stwierdziła.

– Wybacz mi, że przybyłam tak bez zapowiedzi, ale nie mogłam się z tobą skontaktować. Coś ci jest mój piękny chłopcze?

Dar’runon usiadłszy na krześle odpowiedział.

– To ta dzielnica. Tyle tu zabójstw, że z ledwością mogę z moim szefem wyrobić się z obowiązkami. Jak pewnie zauważyłaś droga Ciotuniu żywię się różnego rodzaju mrożonkami.

Run’lija odpowiedziała.

– Zauważyłam też, że marnie wyglądasz. Skórę masz jak u nieumarłego ciało wychudzone, że sam widok budzi obawy. Dobrze sypiasz?

Dar’runon stwierdził.

– Nawet mimo leków źle. Właściwie to nie mam normalnego rytmu snu gdyż napędzam się różnego rodzaju lekami. Widziałaś sama ile ich jest.

Run’lija powiedziała.

– Tak zauważyłam. Jest ich tyle, że wystarczyłyby dla całej reszty tego bloku na rok.

– Mi zaś pewnie z ledwością wystarczą do końca tego miesiąca. Nasenne, osłonowe, pobudzające cała mała apteka. Wybacz mi to przywitanie z bronią w ręku, ale przy tej dzielnicy tylko czekać aż ktoś zechce się użyć moich prochów do celów rozrywkowych.

– Wiem co masz na myśli mój drogi. Widzę, że nawet teraz czujesz się fatalnie.

– Tak Ciotuniu. Jeśli można chciałbym szybko coś zjeść i położyć się spać.

– Dobrze, że nie jesz żywności z proszków.

Dar’runon nagle zmrużył oczy. Dźwięk gwizdka był jednym z niewielu, który słyszał mocniej niż zwykle. W końcu kiedy czajnik został zdjęty z ognia Dar’runon ochłoną i rzekł.

– Ciotuniu czy ta twoja uczennica jakoś się nazywa?

Run’lija odrzekła.

– Tak. Wybacz mój drogi, że was nie przedstawiłam sobie, ale twoje wejście było tak mocne, że sama potrzebowałam chwili aby dojść do siebie. Ona zaś była tak roztrzęsiona, że nie sposób było wydobyć z niej sensownych odpowiedzi.

Uczennica weszła niosąc tacę z eleganckim czajnikiem i trzema filiżankami. Kładąc to wszystko rzekła.

– Wybacz Mistrzyni, ale dołożyłam ziół uspokajających.

Dar’runon odrzekł.

– To ja pannę przepraszam za to nastraszenie. Myślałem, że mam w domu złodziei a nie miłych gości.

Uczennica rozkładając filiżanki, odpowiedziała.

– Z paniczem tak ciężko się skontaktować, że moja Mistrzyni nie mogła się zapowiedzieć jak to należy uczynić zgodnie z dobrym obyczajem.

Run’lija rzekła korzystając z tego, że oboje wstali, gdyż Dar’runon wstał aby pomóc przy herbacie.

– Dar’runonie to Ili’maja Moon. Ili’majo to Dar’runon Czerwony z rodu Lewej Gałęzi Smoczego Drzewa.

Ili’maja dygnąwszy rzekła.

– Mimo mi poznać tak zacnego panicza. Moja Mistrzyni wiele o paniczu opowiadała przez te lata.

Dar’runon odrzekł.

– Ja zaś o pannie niezbyt wiele słyszałem, ale już to, że panna jest uczennicą mojej Ciotuni wystarczy za wszelkie opowieści.

Po tych słowach pocałował ją w dłoń. Skóra dłoni nie była barwy ciemnej a raczej mocno opalonej jak u wielu ludów zamieszkujący te okolice bywa. Run’lija dokonawszy prezentacji rzekła.

– Moja droga chyba powinnaś zdjąć maskę. Wiesz, że Prawo Wieży z Kości Słoniowej nakazuje ją nosić tylko w czasie pełnienia obowiązków.

– Wiem Mistrzyni. Mam jednak swoje powody aby nosić ją i w innych okolicznościach.

Dar’runon wymieniwszy spojrzenia ze swoją „ciocią” powstał i rzekł.

– Pozwól mi samemu ocenić czy te powody są prawdziwe.

Ili’maja spojrzawszy na swoją mistrzynię rzekła.

– Dobrze Paniczu.

Po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy. Ili’maja dostrzegła w jego piwnych oczach ową ponurą zaciętość, którą zwykła widzieć u filmowych żołnierzy, którzy sami mówili o sobie „żertwy Szalonej Pani”. Wiedzieli oni, że pisana jest im śmierć w najbliższej bitwie. Wiedzieli, że zginą tylko po to aby innym wywalczyć trochę czasu. Dla nich każda chwila życia i walki była małym zwycięstwem. Każdy oddech cieszył. Każdy wschód słońca mógł być ostatni.

Dar’runon zaś w jej złotych oczach o pionowych źrenicach jak u kotki lub żmii widział ową pełną niewinnej miłości czułość i pragnienie dobra. Już spojrzenie zdawało się bardziej należeć do niebianki niż do istoty śmiertelnej.

Policjant sięgnął ostrożnie do węzła mocującego maskę a znajdującego się z tyłu głowy powyżej karku. Jednocześnie zaś chcąc nie chcąc przybliżył się o tyle, że poczuł jej zapach będący mieszanką zapachu właściwego ciału i zapachu różnego rodzaju kosmetyków i środków czystości jaki dana kobieta używała. Był on unikalny dla każdej kobiety. Zapach ów zdawał się być jednocześnie nieznany i dziwnie znajomy. Jak melodia kiedyś słyszana ale wykonana na innych instrumentach brzmiąca całkowicie inaczej. Ten zapach sprawiał, że jego oniryczny świat zdawał się wyglądać jakoś inaczej. Ten zapach zdawał mu się jak głębokie jezioro w którego coraz głębszej toni zdawał się odzyskiwać spokój.

Dla niej jego zapach też zdawał się być zupełnie nieznany, ale jednocześnie tak bliski. Pachniał tym wszystkim co czuła na dworze, ale jednocześnie kilkoma innymi rzeczami, które oddzielnie zwykle napawały odrazą, ale razem dopełniały obraz z jednej strony wojownika a z drugiej „żertwy Szalonej Pani”

Dłonie Dar’runona z niezwykłą ostrożnością i powolnością rozwiązywały węzeł. Dar’runon po prostu wiedział, że kiedy tego dokona będzie musiał wzbić się ku powierzchni tego niezwykłego jeziora, które dawało mu ten nieziemski spokój.

W końcu maska podniosła się odsłaniając niezwykle kształtną twarz okoloną kasztanowymi włosami. Stali tak przytuleni przez dłuższą chwilę. Ili’maja poczuła, że na harfie miłości w jej sercu drgnęła nieużywana struna.

Gdy usiedli znowu Run’lija wypiwszy łyk herbaty zapytała.

– Nad jaką to sprawą pracujesz?

Dar’runon westchnąwszy rzekł.

– Sprawa jest do prawdy dziwna. Seria zabójstw o możliwym charakterze rytualnym. Do tej pory były cztery ciała. Giną co miesiąc pierwszego dnia pełni. Wszystkie ofiary miały wycięte serca. Doktor Nożowski twierdzi, że dokonano tego kiedy ofiara jeszcze żyła. Ta okolica jest nawiedzana przez różnego rodzaju wariatów. Niektórzy tu się rodzą innych przyciąga chyba coś w rodzaju aury tego miejsca. Tak czy siak czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Serce wycięte a ciało zostało ułożone tak, że głowy wskazują jeden punkt. Jeśli to nie jest zabójstwo rytualne to nie wiem co za psychol mógłby coś takiego zrobić. I wytrzymać.

Run’lija zaproponowała.

– Może moja uczennica pomoże ci w ramach swoich końcowych praktyk.

Ili’maja powiedziała.

– Mistrzyni nie wiem czy sobie poradzę.

Run’lija rzekła.

– Poradzisz sobie moje dziecko. Dałam ci już wszystkie potrzebne narzędzia. Jaka jest twoja decyzja piękny chłopcze?

Dar’runon spojrzawszy w oczy swojej ciotuni odpowiedział.

– Myślę, że taka pomoc będzie przydatna jak każda inna.

Run’lija dopiwszy herbatę rzekła.

– Wobec tego ja już pójdę. Moja droga masz zakaz dzwonienia do mnie. Jestem pewna, że wiesz wystarczająco aby sobie poradzić.

Dar’runon jak tylko pożegnali jego „ciocię” zapytał Ili’maję.

– Masz gdzie mieszkać?

Ili’maja usiadłszy już na sofie odpowiedziała.

– Tak. Z moją Mistrzynią wynajęłyśmy mieszkanie obok nosi ono numer 19.

Dar’runon usiadłszy na krześle rzekł.

– To dobrze. Ta dzielnica Ili’majo nazywa się „Bagno” nie bez przyczyny. Tak jak dawniej na bagnach i innych gęstwinach leśnych tak tutaj przybywają różnego rodzaju bandyci i inny degeneraci. Jak już mówiłem przy ciotuni to miejsce potrafi i o szaleństwo przyprawić. Policjantów wszystkich wydziałów jest tu chyba mniej niż setka mieszkańców zapisanych chyba z trzy setki. O nie zapisanych ciężko mi się wypowiadać bo nadzwyczajna jest wśród nich zmienność. Jedni giną inni uchodzą lub na czas jakiś wyjeżdżają. Na ich miejsce przybywają jeszcze inni. Sam widziałem, że w mieszkaniu przeznaczonym dla pięciu osób potrafi się zalęgnąć nawet i kilkanaście. Większość z tego wszystkiego nawet nie myśli o tym aby dać się zapisać jako mieszkańcy. Powody są rzecz jasna różne. Wszystkie zaś mocne. Infrastruktura tutaj co zrozumiałe z ledwością wytrzymuje takie przeciążenie, które zwykle jest dwukrotne względem tego co zostało zaprojektowane. Większość bloków to prywatne budowle i tylko ich właściciele wiedzą ile osób tam się zalęgło. Przeludnienie to zwykle mały problem. Tu jednak każdy kto dożyje przyjęcia do jueros dostaje przynajmniej nóż a często i pistolet. To jest problem już poważniejszy bo czasem jak wzywają do morderstwa to pierwszym problemem jest ustalenie kto był celem głównym. Nastolatki bowiem tylko z rzadka umieją dobrze wycelować, więc jak dostają broń palną to głównie maszynową. Inną sprawą na którą trzeba uważać to coś co my nazywamy „wir śmierci”. Zaczyna się niewinnie jak na naszą miarę. Dwóch osobników zaczyna się o coś kłócić i od słowa do słowa dochodzi do noży a że nikt tu nie chodzi sam to zaraz do bijatyki dołączają się inni. Trupów zwykle wtedy jest co nie miara gdyż wiele osób próbujących normalnie żyć jest przez tą regularną bijatykę wciąganych. Giną wszyscy którzy mieli pecha przebywać w okolicy: dzieci, kobiety, starcy.

Ili’maja stwierdziła.

– To jest okropne. Jak ty tu przeżyłeś sześć lat?

Dar’runon odpowiedział.

– Nauczyłem się wyczuwać „wiry śmierci” jeszcze przed ich powstaniem. Pożyjesz tu rok to też tego się nauczyć. „Wiry śmierci” nawet po wygaśnięciu są niebezpieczne gdyż tutejsi mieszkańcy nie zwykli czekać na ustalenia policji tylko sami wymierzają sprawiedliwość wkraczając na ścieżkę zemsty. Najgorsza z wszystkich plag tutejszych jest „diablątko”. Nikt nie wie kiedy to się zacznie. Ponoć mój szef Srebrny Wilk potrafi wyczuwać jego przybycie.

Ili’maja zapytała.

– Czym jest „diablątko”?

Dar’runon odpowiedział.

– To gwałtowny i rzecz jasna krótkotrwały przyrost przestępstw siłowych: zabójstw, pobić, pobić z skutkiem śmiertelnym czy też rabunków lub włamań. Zawsze pojawia się latem. Szczególnie gorącym latem. Przeżyłem tylko jedno „diablątko” trzy lata temu. Zima była wyjątkowo lekka. Mówią nawet, że w Księżycowym Lesie tej zimy nawet w najpewniejszych ku temu miejscach nie znaleziono śniegu. Gorąco czuło się już na wiosnę. Wilcza Rzeka nie wyschła, ale jak żyję nigdy nie widziałem jej poziom spadł tak nisko. To, że trzeba było wstrzymać ruch statków i nawet najlżejszych barek to nie było dziwne. Zdarzało się to. Mieszkańcy przechodzący po dnie na drugą stronę to był jednak widok niezwykły. W końcu nastało lato. Wszystkie bary z zimnymi napojami były oblężone. Mój szef z ledwością to przeżył. Musieliśmy go dać do szpitala i tak choć trzymali niemal w wannie z lodem uskarżał się na gorąco. Wszystko co mogło szukało cienia. Ustawiano kurtyny wodne, ale pojedynczo nic one nie dawały tylko jeszcze więcej szkód czyniły, gdyż woda nawet nie była w stanie dotrzeć do ziemi. Kto mógł udawał się dalej na północ. Ci zaś którzy zostawali stawali się nadzwyczaj agresywni. Zabijano dlatego, że ktoś miał butelkę wody lub znalazł cień. Zdarzały się nawet przypadki picia krwi. Nie mam na myśli wampiryzmu, ale zwykłe picie krwi aby ugasić pragnienie. Wentylatory i klimatyzacje pracowały na najwyższych obrotach. Wodę dowożono aż zza Płaskowyżu Opuszczonych. W końcu jednak „diablątko” się skończył. Deszcze jesienne jakie lunęły też były niezwykłej intensywności. Ofiar „diablątka” było naprawdę wiele. Wielu szacuje, że zginęła wtedy nawet połowa wszystkich mieszkańców. Ja myślę, że ofiar było dużo więcej. Czuło się to jeszcze rok później. „Bagno” niemal wyschło. Przetrwało jednak. Jeszcze dziś jest względnie bezpiecznie. Pamiętaj jednak Ili’majo, że „Bagno” to zabójcza dzielnica a śmierć tutaj jest czymś niemal codziennym. My policjanci próbujemy zaprowadzić tu rządy prawa i porządku, ale jest nas po prostu zbyt mało.

Ili’maja stwierdziła.

– Zajmę się kolacją.

Dar’runon odpowiedział.

– Dobrze. Ja zaś wejdę pod prysznic. Tutaj codzienne mycie to niemal konieczność. Zwłaszcza latem.

1/ Miesiąc Szczura- Patroński odpowiednik miesiąca marca. Liczy 29 dni.

2/Era Pokoju- Jest to ósma era w historii Patronii. Wcześniejsze to idąc od najstarszej to(liczba w nawiasie to czas trwania w latach: Era Magii (5901), Era Starego Smoka (217), Era Wielkiego Smoka(510), Era Małego Smoka(250), Era Wojowników(270), Era Odrodzenia(340), Era Podbojów (70)