Przybywają w lipcu i sierpniu do swoich radzyńskich rodziców czy dziadków. Wnoszą małe ożywienie, czasem podkreślają swoje miejsce pochodzenia. „Wie pan, bo ja jestem z Warszawy” – sympatyczny malec śmiało przedstawia mi się w sklepie.
Nie wiem, jak postrzegają nasze miasto. Może Radzyń dla tych małych szkrabów pozostanie w pamięci pachnącym rano śniadaniem, przyprawionym babciną miłością. To może skrzypiący bujany fotel dziadka, który bierze je na kolana i opowiada im historie z dzieciństwa. Kaczki karmione na stawach, lody zjadane w przydrożnej kawiarni.
Letnicy. Nie liczący się z kosztami, szastający forsą. Wyluzowani, uśmiechnięci, już z opalenizną, złapaną przecież nie nad naszym zalewem.
Wnuki, które na co dzień nie posługują się polszczyzną. Rozumiejące po polsku, ale mówiące do brata: taste this, podając mu gałkowe lody. Babcia, z którą przyszli, poprawia ich: Ale mówcie po polsku, bo ja was nie rozumiem. Znak czasu.
Nawet imię opisywanego chłopca – Marcus (Markus? – Mareczek po prostu) przywodziło mu na myśl bohatera „Był sobie chłopiec” czy szwedzkiego, solidnego napastnika Allbacka.
Pamiętał dwóch braci, którzy nad lodówką z lodami wystawiali na próbę jego angielski, żonglując kolorami gałek i smakami- blueberry kojarzył z filmem „Jagodowe noce” (całkiem niezła obsada, ze słuchaną kiedyś namiętnie Norah Jones).
Inna anegdota. Spotykają się dwie znajome, jedna niedawno została babcią.
– No i jak ma ten twój wnuczek na imię?
-Oj, nie pamiętam. Mam zapisane w domu
(Zatem wnuk to nie Maciek, ani Wojtek, tylko może Alex, Maddox, może Justin)
Może przyjadą do nas za rok, po latach ze łzą w oku złożą kwiaty na grobie babci, która robiła najlepszą na świecie szarlotkę, która tylko w tej małej mieścinie smakowała tak dobrze.
Może odziedziczą puste kawalerki po ciotkach i osiądą kiedyś w naszym miasteczku. Albo siedząc w zimnym londyńskim apartamentowcu, klikną w opcje „sprzedać” na swoim dotykowym telefonie najnowszej generacji. Po czym ukradkiem otrą łzę w mankiet nienagannego korporacyjnego uniformu.