Najważniejszy dzień świąteczny już tuż, tuż, dlatego od rana podochoceni woźnice wysadzają w Radzyniu ostatnich, chmarami wysypujących się z wozów pasażerów.

Idą pejsaci, czarnobrodzi, siwobrodzi, i ci z blond brodami chasydzi, a każdy niosąc w ręku mały bagaż, zmierza do uprzednio umówionego miejsca – albo do cieszących się nieposzlakowaną opinią stancji, albo do tymczasowych, lichych kwater, specjalnie szykowanych na Rosz ha-Szana i Jom Kipur.

Większość, jak co roku, trafia do tych samych od lat izb w zapadłych, zwichrowanych i koślawych chatach. Ich właściciele na ten czas przenoszą się na poddasza swoich domów, moszcząc sobie tam na sianie i słomie posłania, zaś ich stojące na parterze wysłużone i sfatygowane łóżka zamieniają się w miejsca dla gości. Dogadzają im też żony właścicieli, które gotują i karmią przybyszy, a uzyskany z tego dochód starcza na utrzymanie w kolejnych miesiącach, nawet aż do połowy zimy! Również przestronne domy bogatych, radzyńskich geszeft-firerów[1] i kupców drzewnych zamieniają się w zatłoczone noclegownie, w których nocną ciszę zakłócają skrzypiące łóżka.

Tuż po rozpakowaniu bagaży, przyjezdni chasydzi udają się na cadykowy dwór i naraz ulice zapełniają się Żydami ubranymi w szeleszczące, delikatne atłasowe kapoty i sztrajmły. W tym kierunku dostojnie zmierzają również wyróżniający się z tłumu balebatim, oraz zabiegający im drogę, natchnieni, młodzi chasydzi, którzy z werwą i niemal w ekstazie pędzą na spotkanie twarzą w twarz z rebe. Ale im bogacze są bliżej dworu, tym bardziej stają się pokorniejsi i uniżeni, a nawet lekko zaniepokojeni, bo oto będą wręczać rebemu, wraz z okrągłą sumką, swoje kwitłechy.

W mieszkaniu szamesa, który sąsiaduje z pokojem przyjęć cadyka, powietrze jest wypełnione zapachem tabaki i nasycone dymem tytoniowym. Choć wszystkie rzędy krzeseł są obsadzone przez zamyślonych chasydów, którzy piszą coś na karteczkach, pewna grupka jednak woli tłoczyć się wokół szamesa Bariszowera, którego fascynujące opowieści otaczający go zewsząd chasydzi chłoną z zapartym tchem. Dzieje się tak dlatego, że szames podróżował ze starym rebe daleko za granicę, przemierzając wiele krain w poszukiwaniu chilazonu[2].

Po opuszczeniu gabinetu rebe, twarze chasydów szlachetnieją i jaśnieją jakby nowym blaskiem. Przez długi jeszcze czas w ich uszach brzmią słowa rabina, które usłyszeli podczas zaszczytnej z nim rozmowy. Jego pociecha lub mądra rada w na pozór beznadziejnej sytuacji są jak balsam na chasydzkie dusze. Uskrzydleni, wracają do domów, głęboko przejęci znaczeniem nie wprost wyrażonych przez czcigodnego i świątobliwego cadyka myśli, który ma w zwyczaju dawać błyskotliwe, ale niekiedy zagadkowe, wymagające pomyślunku wskazówki.

 

Przypisy tłumacza:

[1] Geszeft-firer (jid.) – najbogatszy w mieście kupiec.

[2] Chilazon – mątwa zwyczajna lub pospolita (sepia officinalis). Krew mątwy posłużyła cadykowi radzyńskiemu do barwienia na niebiesko-turkusowo frędzli w tałesie.


Tłumaczenie z jidysz Alicja Gontarek na podstawie: Abe Danilak, Dem rabejnim hojf. Der rebe kumt! [w:] Sefer Radzin; izker –buch = Radziner izker buch, red. I. Zigelman, Tel Awiw 1957.