* * *

– To ten dom?

Niezidentyfikowana postać spoglądająca w kierunku wysokiego szarego budynku.

– Nie pytaj go. Przecież wiesz, że to tu.

Dziwna treść miotającą się na prawo i lewo wewnątrz ciała.

– Masz klucze?

Nieudana próba uzyskania zrozumiałej odpowiedzi.

– Pewnie ma w prawej kieszeni.

* * *

Tym razem postanowił przebudzić się na dobre. Zupełnie nie zważając na wciąż niepotrafiące sobie znaleźć w jego trzewiach miejsca pozostałości poprzedniego dnia, zerwał się z łóżka i, opierając się próbującej sprowadzić go do pozycji poziomej grawitacji, ruszył w kierunku szafy. Kiedy zaś zmienił już ubrudzone ciemne jeansy na czyściutkie dresy i cienką koszulkę polo na wygodną bluzę, postanowił bliżej zapoznać się z zawartością niegdysiejszej oazy przyjemności. Tym razem jednak lodówka nie sprawiała już tak miłego wrażenia; oprócz trochę już nadpsutego sera i niewielkiej ilości zbawiennej wody znajdowała się w niej bowiem tylko do połowy opróżniona butelka samoróbnej wódki. Nie mogąc dłużej wpatrywać się w przyczynę swojej niedyspozycji, szybko wyjął niemal pustą już mineralną i z impetem zatrząsnął oszronione drzwiczki. Wychyliwszy zaś już cały pozostały mu zapas wody i stwierdziwszy, że jego pragnienie ani trochę nie zmalało, postanowił wybrać się do sklepu.

Gdy jednak już miał wychodzić z domu, ze zdziwieniem spostrzegł, że frontowe drzwi są otwarte na oścież. Byłem tak pijany, że nie mogłem ich zamknąć? A może to Adam z Jarkiem zapomnieli to zrobić, kiedy ja już w najlepsze spałem? – rozmyślał, wychodząc na ulicę.

Niebo było całe zasłonięte brudnobiałymi chmurami, jednak nie było zimno – bluza, w jakiej wyszedł, wydawała mu się trochę zbyt ciepłym okryciem. Wiedząc jednak, że do osiedlowego sklepu nie jest zbyt daleko, postanowił nie wracać się do domu po lżejsze ubranie. Ruszył za to przed siebie tak energicznym krokiem, na jaki tylko mógł sobie pozwolić, nie wyrzucając z siebie kolejnej porcji rzygowin. Kiedy tak przemierzał znajome ulice, miał dziwne wrażenie, że coś mu tu nie pasuje, jednak tępy ból głowy i podejmowane wciąż próby zrekonstruowania przebiegu wydarzeń ubiegłej nocy nie dawały mu możliwości na głębsze zastanowienie się nad tym wrażeniem. Musiał się z nim skonfrontować dopiero wtedy, kiedy u celu podróży miast pulchnej ekspedientki przywitały go zardzewiałe kraty przez które mógł jedynie z daleka obserwować rzędy pedantycznie poustawianych produktów spożywczych. Co do licha? – pomyślał, tępo wpatrując się w wywieszone na drzwiach godziny otwarcia – 8-22.

Odkąd pamiętał, sklepik zawsze był otwarty; nigdy nie zdarzyło się, żeby, nawet w niedzielę i święta, nie zjawiła się żadna z zatrudnionych tam pracownic. Chyba, że… – pomyślał i odruchowo sięgnął do kieszeni po dziwne wielofunkcyjne urządzenie służące też czasem za telefon. Nie znalazłszy go jednak, zaklął siarczyście – nie mógł sobie darować, że, kiedy zdejmował jeansy, nie przełożył ich zawartości do dresów. A więc wybrałem się do sklepu bez portfela i to zapewne przed ósmą raną – pomyślał z kwaśną miną i zawrócił w kierunku domu. Złość na samego siebie pozwoliła mu na chwilę zapomnieć nie tylko o bólu głowy, ale też o dziwnym wrażeniu, jakie towarzyszyło mu w drodze do celu. Kiedy jednak zbliżał się już do domu, zdał sobie sprawę, jak mało prawdopodobne jest, żeby nie było jeszcze ósmej rano. Może po prostu nie zauważyłem kartki „Zaraz wracam”? – zastanawiał się, jednocześnie z trudem pokonując schody prowadzące do jego ulokowanego dopiero na czwartym piętrze mieszkania. Pogrążony we własnych myślach, nawet nie zauważył, że drzwi jego sąsiada spod ósemki również były otwarte na oścież.

Powrót do domu nie zaowocował żadnymi nowymi odkryciami, przynajmniej nie od razu – komórka była rozładowana, a ładowarka, jak zawsze kiedy była potrzebna, przepadła jak kamień w wodę. Na domiar złego nie działał Internet. Kiedy zrezygnowany siedział na obrotowym krześle, mimowolnie błądząc myszką po zielonym wzgórzu na pulpicie, kątem oka dostrzegł coś, co kazało mu głębiej się zastanowić nad ostatnimi wydarzeniami – windowsowy zegar wskazywał 16:27.

Sebastian przez dobrych kilka minut wpatrywał się w kompletnym bezruchu w liczby, jak gdyby spodziewał się, że za chwilę zmienią się one w jakieś bardziej odpowiadające jego wizji rzeczywistości – np. 8:27 albo 7:46. Jedyne co się jednak zmieniło to ostatnia cyfra; najpierw z siódemki na ósemkę, a potem z ósemki na dziewiątkę. Kiedy zmieniła się również dwójka na trójkę, zrozumiał, że to nie z jego komputerem jest coś nie tak. Coś nie tak było ze sklepem.

Nie tracąc czasu, schował do kieszeni portfel oraz zupełnie mu w tym stanie nieprzydatną komórkę i po raz kolejny tego dnia opuścił swoje bezpieczne lokum. Chociaż kiedy pokonywał kolejne stopnie, kręciło mu się w głowie, to zachował na tyle trzeźwości, żeby tym razem dostrzec szeroko rozwarte drzwi mieszkania numer osiem. Nie chcąc być wścibskim, nie zamierzał penetrować domu sąsiada, jednak kiedy mijał skrzynkę pocztową, nieomal odruchowo przekrzywił głowę (co wciąż sprawiało mu niemały ból), by dostrzec śnieżący ekran dużego plazmowego telewizora i ani jednej osoby na znajdującej się obok sofie.

– Przepraszam, jest tam kto? – zapytał tak głośno, żeby usłyszeć go można było w każdym z trzech pokoi – Drzwi są otwarte i… Halo, jest tu kto?! – zakrzyknął raz jeszcze i tym razem nie uzyskując żadnej odpowiedzi.

Co tu się stało? – pomyślał zdziwiony, w pierwszej chwili chcąc zadzwonić na policję, jednak kiedy przypomniał sobie o swoim rozładowanym telefonie, postanowił odłożyć to na później. Bojąc się, co by było, gdyby właściciele nagle wrócili, nie chciał wchodzić do środka, toteż ograniczył się do zamknięcia drzwi. Pewnie ktoś musiał szybko zejść na dół, a tam okazało się, że trochę mu zejdzie i stąd cała afera – uspokoił się w myślach i wyszedł z budynku.

Powitał go chłodny wiatr – teraz ciepła bluza była idealnym ubraniem. Nie musiał się już obawiać niewygód dłuższego marszu. Pójdę do supermarketu – zdecydował i ruszył przed siebie. Choć znów miał dziwne wrażenie, że coś jest nie tak, głowę bardziej zaprzątały mu pytania o ubiegłą noc – jak wróciłem do domu? Na jak długo urwał mi się film? I, przede wszystkim, czemu nikt nie zamknął drzwi? – jednak jak na razie nie znajdował na nie żadnej odpowiedzi. Miał tylko nadzieję, że nie wiąże się z nimi niezamknięte mieszkanie pod ósemką. Nie – powiedział do siebie w myślach – Wpadam już w paranoję. Na pewno nie.

Po kilkunastu minut niezbyt szybkiego marszu (skutki kaca wciąż dawały mu się we znaki) długimi poznańskimi ulicami dotarł w końcu do supermarketu. Choć nie zamierzał robić nie wiadomo jak wielkich zakupów, włożył do wózka dwa złote i pchając go przed siebie, ruszył w kierunku sterowanych fotokomórką drzwi. W myślach układając już listę rzeczy, jakie zamierzał kupić, nie zauważył nawet, że te wcale się przed nim nie otworzyły i z impetem uderzył w szkło, omal go nie tłukąc.

– Co jest do ciężkiej choroby! – ze złością spojrzał na uparcie nie chcące się przed nim otworzyć drzwi i dopiero wtedy zauważył, że wewnątrz wielkiego budynku nie ma żywej duszy. Ani klientów, ani ekspedientów, ani magazynierów ani wiecznie niezadowolonych cherlawych ochroniarzy. Nikogo.

– Co tu jest grane! – zakrzyknął na całe gardło, jednak odpowiedziało mu tylko odległe echo jego własnego głosu.

Nie wiedząc, jak tłumaczyć sobie zamknięcie już drugiego sklepu, poczuł, jak głowa zaczyna go boleć jeszcze bardziej. Tego wszystkiego było za dużo – szczególnie dla kogoś, kto przeżył tak ciężką noc (oraz poranek i większą część popołudnia). Nie trudząc się nawet odstawieniem wózka na miejsce, powlókł się powoli przed siebie, zupełnie nie zwracając uwagi na to, gdzie idzie.