
Czasem czytanie książki przypomina stanięcie przed lustrem, które nie pokazuje naszej twarzy, lecz coś znacznie bardziej niepokojącego – ludzką historię, ogołoconą z iluzji postępu, przefiltrowaną przez spojrzenie świadka, który już wie, do czego zdolny jest człowiek. Tak właśnie się czułem, kiedy sięgnąłem po esej Alaina Finkielkrauta. To nie była lektura. To było przesłuchanie. Przesłuchanie mojego pokolenia przez sumienie poprzednich.
Pierwsze uderzenie przyszło od razu – scena z Auschwitz, w której Primo Levi patrzy w oczy niemieckiemu chemikowi i nie widzi w nich nic. Żadnej nienawiści. Żadnej pogardy. Tylko obojętność. Traktowanie jak rzeczy. Pomyślałem wtedy: oto początek końca, który już się wydarzył. A jednocześnie, czyż nie jest to także nasze dziś?
Współczesność ma inne twarze, ale często ten sam wzrok. Przeszliśmy długą drogę, tylko po to, by wynaleźć nowe sposoby odwracania głowy. Język się zmienił – dziś mówimy o efektywności, o optymalizacji, o produktywności. Ale pod spodem czai się to samo pytanie, które Finkielkraut zadaje niemal bezgłośnie, a przez to jeszcze bardziej dojmująco: Kto jest moim bliźnim?
Nie wiem, czy jeszcze potrafimy na nie odpowiedzieć. W erze mediów społecznościowych, gdzie empatia zamieniona została na algorytm, a człowieczeństwo w ocenę moralną kogoś w trzech linijkach komentarza, nasza troska jest powierzchowna, rytualna. Płonie świat – ekologicznie, społecznie, psychicznie – a my robimy sobie selfie na jego tle. Czy to ironia historii? A może jej konsekwencja?
Finkielkraut pisze o „triumfie woli”, który przebija się przez wieki jak stalowy grot: to nie moralność ani wspólnota, lecz siła i decyzja stały się wektorem dziejów. Hitler i Stalin różnili się sztandarem, ale ich droga była bliźniaczo podobna – człowiek był tylko surowcem do przerobu. Nie ma nic bardziej współczesnego niż ta właśnie logika: redukcji człowieka do funkcji, do roli, do numeru. Dzisiejsze systemy – edukacyjne, korporacyjne, nawet relacyjne – subtelniej, ale skutecznie rozbrajają nasze poczucie podmiotowości. Co więcej – uczą nas, że to w porządku. Że warto być marką, nie człowiekiem.
A przecież nie jesteśmy tak daleko od pieców, jak chcielibyśmy wierzyć. Nienawiść dziś nosi inne stroje: przesiaduje w internecie, albo sączy się z ekranów wiadomości. Ale rdzeń pozostaje ten sam: ty nie jesteś mną, więc mogę cię odrzucić. Tak myśli system totalitarny i tak, w bardziej rozproszonej formie, zaczyna myśleć współczesna cywilizacja. Ironią dziejów – jakby powiedział Finkielkraut – jest to, że walcząc o wolność, wolność zredukowaliśmy do prawa do nieograniczonego wyboru, a nie do odpowiedzialności za Innego.
Nie wiem, czy wiek XX był „bezużyteczny”, jak pyta autor w ostatnim zdaniu. Ale mam wrażenie, że XXI postanowił go zignorować. Nie umiemy rozmawiać o tym, co się stało, a jeśli już, to raczej jako o muzealnym eksponacie, a nie przestrodze. Holokaust? Totalitaryzm? To dla wielu tylko hasła z podręcznika. A przecież to są nie tylko fakty – to rany. I to takie, które nie goją się same.
Może właśnie dlatego warto dziś czytać Finkielkrauta – nie dla analizy historycznej, ale by odzyskać zdolność do zadawania fundamentalnych pytań: kim jesteśmy, czym jesteśmy sobie nawzajem, jak przetrwać jako wspólnota w świecie, który nieustannie nas rozprasza, antagonizuje i formatuje?
Czasem myślę, że największym luksusem naszych czasów nie jest technologia ani dostęp do wiedzy, ale możliwość bycia człowiekiem – czułym, świadomym, współodczuwającym. I że właśnie ten luksus staje się najrzadszym towarem.
Dlatego jeśli miałbym podsumować tę lekturę, powiedziałbym tak: nie jest to książka do poduszki. To książka do trwogi. Ale może właśnie tej trwogi nam dziś potrzeba. By znów zapytać: kto jest moim bliźnim? I by wreszcie przestać się bać odpowiedzi.
Alain Finkielkraut – „Zagubione człowieczeństwo. Esej o XX wieku”, przekł. Mateusz Fabjanowski, str. 149.
