Kiedy mam grypę małżonka mi każe,
żebym natychmiast spotkał się z lekarzem.
„Idź po L-4, recepta – do śmieci!
Ja go wyleczę…Zobaczycie, dzieci!”

Idę posłusznie. A potem do łóżka.
Zioła na poty, pierzyna, poduszka,
na czoło kompres ze zwilżonej ścierki
i okład z kota na lędźwie i nerki.

Tymczasem żona miksuje (ze skórą!)
kilogram cytryn i taką miksturą
poi mnie ciągle, dopóki – dopóty
sam nie poproszę o kurtkę i buty.

I zaraz mogę przez resztę zwolnienia
realizować prywatne zlecenia.
Takich jest metod małżonka ma fanką
na zwykłą grypę. Sama jest Hiszpanką.