Nieczęsto trafia się książka, po której trzeba wziąć prysznic. Ale nie taki odprężający, z aromatem eukaliptusa i pianą jak w reklamie wellness. Raczej jak po wyjściu z kanałów – twardy, zimny strumień mający zmyć z ciebie zapach spleśniałych tapet, mokrej piwnicy i moralnej zgnilizny. Liczby ostatnie Jarosława Maślanka to proza lepka, oblepiająca – jak smoła, ale z wyraźnym aromatem końca świata. Nie tego widowiskowego z Netflixa, tylko naszego: cichego, podstępnego, zawilgoconego, jak piwnica, do której wrzucono ludzkie resztki w foliowych workach.


Tu nie ma fabuły w tradycyjnym sensie, bo i po co? Fabuła zakłada cel, kierunek, jakiś sensowny ciąg. A my już dawno straciliśmy sens, kierunek i wiarę w to, że coś się jeszcze układa. Liczby ostatnie to raczej bezładna wędrówka przez świat, który umiera tak, jak wielu z nas żyje: cicho, powoli, w samotności i smrodzie.

Zamiast akcji – topografia rozkładu. Idziemy przez dzielnicę, gdzie każdy detal krzyczy: „Tu było życie. Teraz mamy pleśń i wkładki do butów.” Sklepy o nazwach równie dosłownych, co nasza dzisiejsza mentalność: „Galeria pierogów” – bo my już nie mamy siły ani wyobraźni na metafory. Jesteśmy cywilizacją ludzi, którzy szukają sensu życia w paczkomacie i radości w promocji 2+1. Gdyby Dante żył dzisiaj, zjechałby windą do piekła – w tle leciałby chill-hop z YouTube’a, a na drzwiach widniałoby: „Zamów online – odbierz bezdotykowo”.

Ale prawdziwa siła tej książki – i jej najmocniejszy pazur – tkwi w dzienniku odosobnienia. To tu narrator mówi głosem, który współczesny świat uznałby za niebezpieczny, wręcz heretycki: „Nie chcę wracać”. Nie do ludzi, nie do rozmów, nie do „normalności”. Bo, umówmy się – jeśli „normalność” to korporacyjne small talki, ironiczne lajki, koleżeńskie zdrady i wyścig szczurów z uśmiechem w wideokonferencji, to może faktycznie nie ma czego żałować?

To tu pada manifest: izolacja jest błogosławieństwem. Samotność – zbawieniem. W końcu można nie odgrywać roli, nie kiwa się głową ze zrozumieniem, nie mówi się „dobrze, że się dzielisz” ludziom, którzy de facto nas nie obchodzą. Można milczeć. Można nie uczestniczyć – a w świecie, gdzie wszystko jest performance’em, odmowa uczestnictwa to prawdziwa rewolucja.

Zacząłem się zastanawiać: ilu z nas naprawdę chce wracać? Ilu z nas nie zatęskniło za dawnym życiem – tylko za świętym spokojem? Ilu w pandemii odkryło, że życie bez ludzi to nie klęska, tylko ulga? W końcu nie musisz udawać, że kochasz spotkania zespołowe, że lubisz ścisk dłoni od sąsiada, który śmierdzi jak przegrzany pasztet, ani że cię interesuje, co ktoś zjadł na śniadanie i dlaczego ma z tym emocjonalny związek. Czasami chcesz po prostu nie słyszeć nikogo i nie musieć reagować. Zaszycie się w sobie stało się nie tylko możliwe – stało się wręcz luksusem.

Ale oczywiście, ta wizja – kusząca jak samotna plaża bez Wi-Fi – to luksus zarezerwowany dla tych, którzy mogli się odizolować. Nie dla pięcioosobowej rodziny w 40-metrowym M3, nie dla starszej pani bez internetu, ani dla tych, których izolacja zabiła szybciej niż wirus. Mizantropia brzmi romantycznie tylko wtedy, gdy masz wybór. Gdy nie masz – to po prostu samotność. I to ta gorsza, bez metafizyki.

A jednak w tym pandemicznym dzienniku drzemie coś więcej niż mizantropiczna fantazja. To brutalna diagnoza naszych czasów. Człowiek nie tyle przestał ufać innym, co przestał ufać sensowi bycia z innymi. Bo co dziś znaczy przyjaźń? Często tylko dobrze dobrany algorytm kontaktów. Co znaczy rozmowa? Emotikony i przesłane memy. Co znaczy relacja? Relacja to kłopot, jak pisze autor – konieczność odczytywania sygnałów, tłumaczenia się ze swoich intencji, ciągłe ryzyko porażki. W świecie, w którym każdy boi się powiedzieć prawdę, bo „co ludzie powiedzą”, najbezpieczniej jest po prostu milczeć.

A system? System już się nie wtrąca – on nas po prostu pochłania. W Liczbach ostatnich cyberpaństwo nie napada na obywateli – ono ich delikatnie uśmierca. Wygasza wolność jak ekran telefonu. Wysyła powiadomienia zamiast rozkazów. Ludzie już nie walczą – oni się wygaszają. Bohater nie robi rewolucji. Nie podnosi pięści. Raczej powoli zanurza się w samotność, jak w wodę o idealnej temperaturze. Ciepłą, otępiającą, pozbawioną zagrożeń. Bo tam, gdzie już nie trzeba być nikim dla nikogo – można w końcu być kimś dla siebie.

Liczby ostatnie – może to faktycznie odliczanie. Może faktycznie zostało nam tylko kilka cyfr do końca. Ale może to też numerki, które dawno przestaliśmy sprawdzać: empatia, godność, intymność, cisza. Te wartości, które dziś brzmią tak archaicznie, jak słowo „duszność” wśród reklam terapii online.

To nie jest książka dla każdego. Dla wielu będzie nie do zniesienia. Zbyt prawdziwa. Zbyt lepka. Zbyt bliska. Ale może właśnie tak powinna wyglądać literatura końca: nie spektakularna, ale bezlitosna.

I dlatego zostaję. Bo może ostatnią wolnością, jaka nam została, jest luksus powiedzenia: „nie wracam”.

Jarosław Maślanek – „Liczby ostatnie”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 319