„Żyje się tak, jak się śni – w pojedynkę.”
Joseph Conrad „Jądro ciemności”

* * *

Jakoś niedługo po czterdziestce, po szokująco niespodziewanym spadku w australijskich dolarach (który obejmował też niewielki, ale ładny domek na Antypodach) od ciotki z Branicy Suchowolskiej, której, prawdę mówiąc, w ogóle nie znałem, bo krótko po wojnie osiadła w Australii i tam umarła, przez trzy, nie!, cztery nawet lata, jakby to powiedział Nikodem Dyzma, żyłem “jak pan”.

Mogłem wtedy na jakiś czas wszystko zmienić. I zmieniłem. Zawiesiłem jakąkolwiek pracę, żeby dać się dopełnić tej przedziwnej historii.
Mój rok wyglądał mniej więcej tak: do Polski przylatywałem na Wielkanoc, więc był to z reguły kwiecień – może nie zawsze ciepły, ale już jasny. Wiosenne i letnie miesiące spędzałem tutaj, raz czy dwa koczując nawet do Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego, na który przypadały moje urodziny. Potem Australia – do ichniej jesieni a naszej wiosny. I tak w kółko (no jeden raz nie wytrzymałem i przerażony wizją świątecznej choinki w czterdziestostopniowym upale przyleciałem też do Polski na Boże Narodzenie i Nowy Rok, ale to tylko raz…).

Forsę wydawałem głównie na białe wino, płyty i podróże, systematycznie i pracowicie, więc dość szybko się skończyła. Sporo poszło na Nową Zelandię, gdzie miałem kolegę Dareczka, druha z lubelskich czasów, który żył sobie tam wyjątkowo olewczo.

Domek po ciotce (na koniec musiałem go sprzedać) był w stanie Wiktoria, więc odwiedzałem Mount Macedon z Wiszącą Skałą, ale że te kultowe, filmowe szlaki jacyś miejscowi barbarzyńcy utwardzili betonem, cała magia uleciała – i tyle.

Ale przez ten czas słońca dostałem prawie na resztę życia. I trochę aborygeńskiego wtajemniczenia.

* * *

Co zobaczę na koniec? No, przed śmiercią…

Przymknięte powieki, omamy wzrokowe, słuchowe oraz somatyczne, płynna granica między jawą i snem, wiecznym już. No co to będzie?

Ostatnio lubię sobie myśleć, że to będzie Alizée z koncertu w 2003 roku śpiewająca „J’en ai marre”. Tak!

 

CDN…