Życie bywa pełne niespodzianek. I w zasadzie tyle wystarczyłoby pod zdjęciem okładki tej płyty. Nie będę jednak się znęcał i rozwinę nieco tok myśli. Jeszcze dwa dni temu żyłem w 100% starym rockiem. Nic dziwnego, bo chociaż muzyki rockowej słucham coraz rzadziej, wciąż wzbudza we mnie olbrzymie emocje.

Głównym zaś powodem był wieczorek ze starą muzyką ze starych płyt, który zorganizowaliśmy w naszej kawiarni. Ilość chętnych na wspólne spędzenie tego czasu nieco mnie onieśmieliła. Nie spodziewałem się takiego zainteresowania. Tym bardziej chciałem zrobić coś specjalnego.
Wczoraj jeszcze wciąż sporo rocka gościło w naszym domu, a dziś, po porannych Beatlesach, sięgnąłem po muzykę, której nie słuchałem od kilku lat. Pamiętałem, że to świetne granie, ale to, co „poszło” z głośników, przebiło moje oczekiwania.

Zdarza mi się co raz zachwycać, to tym, to tamtym. Jeśli chodzi o muzykę i fotografię, jestem kochliwy niczym nastolatek w dawnych czasach. Skaczę z kwiatka na kwiatek, i żyję w takim zachwycie cudami ukrytymi w rowkach analogowych płyt czy na kartach albumów fotograficznych.

Przeskok z The Beatles na jazz z klubu Minton’s Playhouse, na 43 West 61st Street w Nowym Jorku nie jest więc niczym niezwykłym. Ale to, co wydarzyło się w tamtym klubie 23 lutego 1961 zauroczyło mnie tak bardzo, że postanowiłem się tem podzielić. W powietrzu niemal czuć delikatnie zadymione wnętrze klubu.

Atmosfera tego wieczoru musiała być elektryzująca, co bez problemu czujemy wciąż, nawet po 65 latach. Stanley Turrentine potwierdza po raz kolejny, że jest arcy-mistrzem, choć nie wymienia się go jednym tchem obok Coltrane’a. A jednak! Grant Green czaruje dźwiękami gitary, Parlan jest jak zwykle fenomenalny i klawisze jego pianina dosłownie skrzą w przyciemnionym pomieszczeniu. Tucker i Harewood to świetna sekcja rytmiczna. Całość po prostu zniewala.

Co najpiękniejsze, dźwięki te wprowadzają tak wyjątkową atmosferę, że bez problemu przenosimy się w czasie, co szczególnie sobie cenię, bo tak intymnej atmosfery na koncertach naprawdę rzadko mamy możliwość doświadczyć. Nawet na płytach.

To zupełne przeciwieństwo blichtru, tandety i małostkowości, które to nadmiernie rozgościły się we współczesnej muzyce. Wiem, generalizuję, za czym nie przepadam, ale ta tandeta jest wszechobecna i mierzi mnie to po prostu. Ale.. na szczęście mamy takie perły w zasięgu ręki, więc zamiast narzekać, w prosty sposób możemy skorzystać z wyjątkowego zaproszenia na przepiękny koncert, i nawet nie musimy czekać na wieczór, żeby z tego zaproszenia skorzystać.

Uwielbiam takie chwile! Uskrzydlają mnie, sprawiają, że widzę, jak piękne bywa życie i, że nie wszystko stracone. Wystarczy tylko chcieć.
Puentą niech będą słowa Alfreda Liona, współzałożyciela jazzowej wytwórni Blue Note, która tę płytę wydała. Alfred zaś był jej producentem. „Cała ta sesja była niezwykłą przyjemnością. Każdy był w doskonałym nastroju, w doskonałej formie. Teddy Jill (kierownik klubu Minton’s) był bardzo kooperatywny, i w ten czwartkowy wieczór klub był wypełniony po brzegi”. Łatwo to sobie wyobrazić słuchając tej muzyki.