Siedzę w cieniu drzew, na tarasie mojej działki w otulinie Poleskiego Parku Narodowego, popijam herbatę z mięty. W ręku trzymam książkę, która miała być jedynie lekturą na weekend. Ale Jak masz na imię Cezarego K. Kędera nie jest lekturą. I powiem to od razu: nie jest to lektura wygodna. Ale czy literatura w ogóle jeszcze powinna być wygodna?

Kęder rzuca czytelnikowi pytanie, które wydaje się proste, prawie banalne: jak masz na imię? Ale pod spodem kryje się coś znacznie głębszego. Bo może wcale nie chodzi o to, co odpowiemy, ale o to, kto – i czy w ogóle ktoś – odpowiada. Czy to my? Czy może nasz awatar, skonstruowany z językowych klisz i wyuczonych reakcji?

Na powierzchni – owszem – mamy Górny Śląsk, lata dziewięćdziesiąte, reklamówkę i copywritera, który przechodzi przez życie głównie biodrami, od jednej kobiety do drugiej. Jest seks, cynizm, ironia i sporo alkoholu. Ale jak się tylko zanurzyć głębiej – o, to już nie jest powieść o zaliczaniu, tylko o byciu zaliczonym. Przez rzeczywistość, przez historię, przez oczekiwania społeczne. Bo co, jeśli Kęder po prostu mówi nam wprost: „spójrzcie, tacy jesteście”? A my milczymy. Jak bohaterowie jego książki. Jak taksówkarz z ostatniej sceny: „Jest Pan tam? Co Pan tak milczy?”.

Prawda jest taka, że dzisiaj wszyscy milczymy. Przestaliśmy odpowiadać na pytania, bo przestaliśmy je zadawać. Za to produkujemy. Kontent. Treści. Teksty reklamowe, jak bohater książki. Tylko że nasze copywriterskie życie nie kończy się na haśle – ono się nim zaczyna i na nim zatrzymuje. „Miłość? Sukces? Praca? Pasja?” – wybierz sobie jeden z czterech sloganów i rób z nim, co chcesz. A jak się nie zgadzasz? To może jesteś jak Kęder – dezerter z Babilonu.

Bo ta książka jest właśnie tym: dezercją. Ucieczką z linearnego świata w przestrzeń nielinearnego języka, gdzie wszystko jest rozszczepione, niestabilne, niedookreślone. Gdzie narracja skacze między osobami gramatycznymi, jakby autor chciał z nas zrobić schizofreniczny konstrukt, który nie wie, czy mówi „ja”, „on” czy „ty”. I o dziwo – to działa. To działa, bo dokładnie tak dziś się czujemy. Roztrojeni. Nadpisani. Przeciążeni komunikatami. „Zunifikuj świat” – woła coś w środku, ale przecież nie da się zunifikować świata, który się rozpada na kawałki.

Kęder dotyka też – brutalnie, ale celnie – naszej emocjonalnej jałowości. Pokazuje, jak relacje stały się transakcjami. Mężczyzna – mutacja kobiety „do ciężkiej pracy”. Kobieta – hodowca, a nie partner. Dzieci – kalkulacja. Bliskość – funkcja. Seks – przerywnik między kolejnymi odcinkami upadku. Przecież ten świat to nie miłość, to menedżerski raport z porażki emocjonalnej pokolenia, które miało „wszystko ogarnąć” – a nie ogarnęło nawet siebie.

I nie mam wątpliwości: Kęder przewidział to wszystko. Już dawno. Może dlatego ten język w jego książce jest tak rozedrgany – bo prawdziwa komunikacja dzisiaj nie istnieje. Jest tylko iluzja rozmowy. Echo. A w tle: „huk przepompowni, jęki zaworów, bulgotanie kanałów (…) nieme krzyki oplecionych, upojonych, tonących”. To przecież nasz świat. Nasze miasta. Nasze głowy.
W końcu, zostajemy sam na sam z kotem, który bierze przeszkodę wśród galopujących koni i… znika. Po prostu. Tak samo jak znika sens, jak znika wspólnota, jak znika podmiot. Zostaje puste lustro. A może nie takie puste – może właśnie wtedy my się w nim odbijamy. Bez maski. Bez imienia.

Jedno jest pewne: to nie jest książka do czytania przy kawie w Starbucksie. To jest książka, którą trzeba czytać samemu. W ciszy. Najlepiej daleko od miasta. I to nie raz. Bo kiedy Kęder przestawia lustro, trzeba mieć odwagę, żeby do niego zajrzeć. Żeby nie zamilknąć, kiedy taksówkarz zapyta: „Jest Pan tam?”. Bo odpowiedź, której udzielimy – to nie będzie tylko odpowiedź dla Kędera. To będzie odpowiedź dla siebie. I dobrze by było, żebyśmy w ogóle potrafili ją sformułować.

I kiedy już myślałem, że zrozumiałem, że to tylko literatura, tylko fikcja, tylko prowokacja – książka zaczęła do mnie mówić po cichu, jakby z tyłu głowy. Nie przez narrację. Nie przez bohatera. Przez to, co pomiędzy.

Bo czym tak naprawdę jest ten świat lat dziewięćdziesiątych, który Kęder tak precyzyjnie odmalowuje? Przecież to nie rekonstrukcja. To nie realizm. To stan emocjonalny, który nas – ludzi dzisiejszych – wciąż dotyczy. Stan zawieszenia między epokami. Z jednej strony: dziki, nieokiełznany kapitalizm, szybki pieniądz, alkohol i seks jako substytuty miłości i transcendencji. Z drugiej: głęboka potrzeba bliskości, której nie potrafimy już nazwać, bo język przestał nas słuchać.

I nagle zdałem sobie sprawę, że bohater tej powieści nie różni się wiele od mnie, od ciebie, od naszych znajomych. Nie wiemy, czego chcemy. Szukamy czułości tam, gdzie można ją tylko symulować. Uprawiamy seks, żeby zapomnieć, że nie potrafimy już dotykać naprawdę. Robimy karierę, żeby nie musieć przyznać się do samotności. A kiedy ktoś pyta: jak masz na imię, odpowiadamy sloganem. Albo nie odpowiadamy wcale.

Może dlatego tak mnie poruszył ten kot – nierealny, znikający, jakby wyjęty z jakiegoś sennego wspomnienia. On też bierze przeszkodę. On też chce „przejść”. Ale znika. Bo to świat, w którym nawet cud nie może pozostać na dłużej. W którym wszystko, co nie da się opisać w briefie albo skalkulować w Excellu, zostaje wymazane.

Ale czy nie tak właśnie wygląda nasze dzisiejsze życie emocjonalne? Rozpadające się związki, zamienione na „sytuacje”, „układy”, „relacje otwarte”. Emocje, które trzeba szybko spieniężyć, zanim nas zaleją. Strach przed intymnością, maskowany pod ironiczną narracją. Człowiek jako copywriter swojego własnego życia, piszący hasełka do wewnętrznej kampanii „Jestem OK. Zobacz, jak się uśmiecham. Zrób serduszko”.

Kęder zdaje się mówić: nic już nie działa jak dawniej. Ani język, ani tożsamość, ani społeczne role. Wszystko się rozregulowało. I może właśnie dlatego autor tak miesza perspektywy narracyjne – żeby pokazać, że już nie jesteśmy w stanie mówić jednym głosem. Bo nas samych jest wielu. Jak ten legion, jak te głosy dobiegające z wewnętrznej przepompowni współczesności. „Cug wjechoł na banhof ze srogim aszwongiem” – i my wszyscy w środku.

I wiesz co? Może ten felieton wcale nie powinien mieć puenty. Może powinien po prostu… milczeć. Tak jak ja, kiedy zamknąłem książkę. Bo niektóre lektury zostawiają nie tylko pytanie, ale i uczucie. Niepokój. Przeczucie. Lekkie trzęsienie rzeczywistości.

Jak masz na imię?

Nie wiem. Jeszcze raz muszę zapytać siebie.