
Gdy w 1945 roku w Polsce powołano Biuro Odszkodowań Wojennych, jego celem było nie tylko ustalenie materialnych strat wojennych, ale także stworzenie dokumentacji, która miałaby przemówić do sumień świata. I choć świat – jak to świat – miał wtedy własne sprawy, dokumentacja pozostała. Wśród niej – sprawozdania i akta z Radzynia i okolic. Dziś to właśnie one opowiadają, krok po kroku, co Niemcy zrobili tej ziemi.
We wrześniu 1939 roku, jeszcze zanim do Radzynia wkroczyły oddziały Wehrmachtu, nad miastem pojawiły się bombowce. Nie było tu żadnych polskich jednostek wojskowych, nie było strategicznych punktów oporu. A jednak bomby spadały – 9 i 12 września – zapalające i burzące. Płonęły gospodarstwa, płonęły plony. Szczególnie ucierpiało przedmieście Kozirynek. Trudno to nazwać inaczej niż pokazem siły. Albo – bardziej dosadnie – terrorem z powietrza.
A potem przyszła okupacja. Zaczęło się od aresztowań. Żołnierze, nauczyciele, działacze społeczni, księża – wszyscy, którzy mieli autorytet i mogli „podtrzymywać ducha” – stali się celem. Z Radzynia Niemcy wywieźli lub rozstrzelali ok. 200 Polaków. Na Bulwarach, w pobliskich lasach, w Sitnie i Ustrzeszy, urządzili miejsca egzekucji. Groby kopali sami skazańcy. Ich krzyki niosły się ku niemym niebiosom. Nieliczni przeżyli. Większość – przepadła bez śladu.
Unicestwili cały tutejszy świat żydowski. Przed wojną ludzie ci stanowili ponad połowę mieszkańców miasta. Najpierw spotkały ich społeczne upokorzenia, potem przyszły deportacje – do Sławatycz, do Międzyrzeca, a stamtąd prosto do obozów śmierci. Część próbowała się ukryć po wsiach, część liczyła na przetrwanie. Większość nie przeżyła. Kilku rzemieślników, pozostawionych „do końca” – zginęło w ostatnich dniach okupacji. Pozostały tylko puste domy i kirkut, który sam stał się miejscem egzekucji.
Nie była to jednak tylko eksterminacja ludzi. Niemcy z równą gorliwością niszczyli wszystko, co wiązało się z ciągłością prawną, kulturową, cywilizacyjną tego miejsca. Płonęły biblioteki, księgi sądowe, notarialne, hipoteczne, akta stanu cywilnego. Gdyby nie ocalone fragmenty, trudno byłoby dziś odtworzyć dzieje wielu rodzin i instytucji. Mienie radzynian systematycznie wywożono do Rzeszy – dokumenty informują o „grabieży zorganizowanej”.
Szczególna rola przypadła tzw. „sojusznikom” – ukraińskim i gruzińskim żołnierzom służącym w formacjach pomocniczych. Obsługiwali więzienie, uczestniczyli w łapankach, deportacjach, rozstrzeliwaniach. Byli znani z okrucieństwa. Przetrzymywani w areszcie ludzie ginęli bez sądu. Więzienie – przed wojną zwykły areszt miejski – rozbudowano tak, że mogło pomieścić do 400 osób. Przez jego mury przewinęły się setki więźniów, wielu z nich trafiło potem do Auschwitz, na Majdanek. Wielu nie wróciło już nigdy.
Nie można też zapominać o tych, którzy poszli „dobrowolnie” na służbę okupantowi – volksdeutschach, zwłaszcza niemieckich kolonistach z Okalewi, Cichostowa. Relacje mówią jasno: wykonywali swe zadania gorliwiej niż ci, którzy przyszli prosto z Rzeszy.
Latem 1944 roku Niemcy wycofując się z miasta, dopełnili dzieła zniszczenia. Podpalili radzyński pałac – zabytek klasy europejskiej – który spłonął w 75%. A potem – przez cztery noce – bombardowali Radzyń z powietrza. Zginęli ludzie, zniszczono zabudowę. Według raportów, straty sięgnęły 60% infrastruktury.
Po wojnie wszystko to zostało spisane. Liczba ofiar, szkody materialne, zniszczone budynki, utracone dokumenty. Biuro Odszkodowań Wojennych wyceniło straty materialne Radzynia na sumę niemal 585 milionów ówczesnych złotych. Dla zgłaszających zapewne nie była to jedynie abstrakcyjna kwota, raczej wyraz nadziei na dziejową sprawiedliwość.
Tylko że historia poszła dalej. Reparacje – w dużej mierze fikcyjne – miały przyjść przez Moskwę. A Moskwa, jak wiadomo, „reperowała” głównie dla siebie. Radzyń musiał odbudować się sam. I zrobił to. Niech więc pozostanie chociaż pamięć o stratach. Warto zdać sobie sprawę, że wyliczona w latach 40. XX wieku kwota 585 milionów odpowiada dziś — po uwzględnieniu inflacji i zmiany siły nabywczej pieniądza — ponad 529 miliardom złotych. To wartość porównywalna z kilkuletnimi inwestycjami infrastrukturalnymi dużych państw. A mówimy tylko o jednym powiatowym miasteczku.
