
W odróżnieniu od pozostałych zespołów Wielkiej Trójki hard rocka (Deep Purple i Led Zeppelin – dzięki, Tato!), Black Sabbath odkrywałem stosunkowo długo. Dojrzewałem do ich ciężaru. A także do bardzo specyficznego wokalu Ozzy’ego Osbourne’a.
Na początku bieżącego roku obóz Ozzy’ego zapowiedział wielki koncert, który miał być pożegnaniem muzyka ze sceną. Postępujące problemy zdrowotne (w tym choroba Parkinsona) nie pozwalały Osbournowi na kontynuowanie scenicznej działalności. Od jakiegoś czasu poruszał się o lasce (w lepszych momentach) lub już po prostu nie mógł tego robić samodzielnie (w chwilach gorszych). A Ozzy koncertowanie kochał.
Ten człowiek pozornie nie miał prawa zrobić kariery. W młodości pomiatany, nieustannie uwikłany w problemy z prawem, sam o sobie mówił: „nie potrafiłem się nawet podpisać”. Ale trafił na innych lekkoduchów, którzy go rozumieli, a przede wszystkim rozumieli jego pasję. I na szczęście dla całej czwórki, jeden z nich potrafił towarzystwem zawiadywać.
Wiadomo bowiem, że architektem sukcesu Black Sabbath był Tony Iommi. Gitarzysta, któremu wypadek (stracił opuszki dwóch palców) omal nie odebrał muzycznych marzeń. Droga do ich spełnienia była dla wyrzutków z Birmingham wyjątkowo wyboista. Zaczynali od grania niczym nie wyróżniającego się bluesa, by niedługo potem – trochę przypadkowo (pod wpływem pierwszej płyty Led Zeppelin) – zapoczątkować coś, co do dzisiaj nazywamy heavy metalem. Iommi obniżył strój gitary, żeby jak najmniej odczuwać ból podczas grania, Geezer Butler dzielnie wtórował na basie, czyniąc instrument rytmiczny wręcz drugim prowadzącym, Bill Ward (perkusita wychowany na jazzie) wypełniał przestrzenie, a Ozzy śpiewał. Nietypowo i przerażająco.
Tego początkowo branża nie rozumiała, a nawet nie tolerowała. Bo chociaż dzisiaj „Black Sabbath” to klasyk, pięćdziesiąt pięć lat temu nikt nie był na to gotowy:
Po tym manifeście, kolejne numery-definicje zespołu sypały się jak z rękawa. „N.I.B.”, „War Pigs”, „Electric Funeral”, „Iron Man”, „Fairies Wear Boots” – a to tylko dwie pierwsze płyty!
Lata siedemdziesiąte były pasmem sukcesów, mimo nagrywania coraz słabszych płyt i popadania w nałogi przez muzyków, w czym przodował Osbourne. Przesadzał na tyle, że został wylany.
W karierze Ozzy’ego Osbourne’a zdumiewa najbardziej to, co wydarzyło się potem. Będący niemal na dnie wokalista, z pomocą menadżerki (później żony) Sharon Arden, stał się jedną z największych gwiazd ciężkich brzmień lat osiemdziesiątych. Wiodło mu się o niebo lepiej, niż macierzystemu zespołowi. Nagrywał świetne płyty, odbywał triumfalne trasy koncertowe.
W kolejnych dekadach Ozzy kończył karierę („No More Tours”), by po kilku latach ją wznawiać. Schodził się z Black Sabbath przy okazji Ozzfest (festiwal stworzony przez niego i Sharon). Uczestniczył z rodziną w skrajnie odbieranym show MTV „The Osbournes”. Przede wszystkim zaś wciąż nagrywał i koncertował (Adam: „Babcia Stasia lubiła Dreamera”).
Udana reaktywacja Black Sabbath w latach 2011-2017 wydawała się zwieńczeniem kariery legendarnego zespołu. Kariery Ozzy’ego również, bo mimo że występował jeszcze trochę po „The End” Sabbathów, to zdrowie i pandemia na dużo już mu nie pozwoliły.
Pożegnanie, które w obliczu wczorajszej śmierci Ozzy’ego Osbourne’a nabrało o wiele większego wymiaru, nastąpiło 5 lipca na stadionie Aston Villi w Birmingham. Można powiedzieć, że wokalista miał swój tribute to jeszcze za życia. Gwiazdy (m.in. Metallica, Guns N’ Roses, Ronnie Wood czy Steven Tyler) wykonały swoje piosenki, przeplatane utworami Sabbath i Ozzy’ego.
Na końcu zaś pojawił się bohater, który najpierw zaśpiewał solowe kawałki (przejmujące „Mama I’m Coming Home”), a potem zagrał ostatni raz ze starymi przyjaciółmi jako Black Sabbath. Żegnał się z publicznością ze łzami w oczach:
Dobrze, że zdążył.
* Ludzie myślą, że jestem szalony (Black Sabbath „Paranoid”)