Kiedy mówi się o powojennym utrwalaniu władzy ludowej, najczęściej przywołuje się obrazy znane z literatury wspomnieniowej, kronik IPN czy filmów dokumentalnych. Postacie w skórzanych płaszczach, ciężarówki UB, wyroki wydawane przez sądy kapturowe, przesłuchania, które kończyły się zawsze w ten sam sposób. Ale historia to nie tylko Warszawa i Kraków, ale także Radzyń, Komarówka.

W latach 1945-1948 na ziemi radzyńskiej utrwalano nowy porządek polityczny nie tylko słowem, lecz przede wszystkim czynem – często brutalnym, upokarzającym, dalekim od jakichkolwiek standardów państwa prawa. To, co nazwano „umacnianiem władzy ludowej”, w praktyce oznaczało rozbudowę struktur siłowych podporządkowanych jednej partii – Polskiej Partii Robotniczej – i użycie ich jako narzędzia pełnej kontroli nad społeczeństwem.

Już w 1945 r. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego zatrudniało ponad 11 tysięcy funkcjonariuszy, a do końca roku liczba ta wzrosła do 27 tysięcy. Milicja Obywatelska, ORMO, Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, sieć agentów i informatorów – to wszystko składało się na gęstą siatkę instytucji przymusu, których nadrzędnym celem było nie tyle zapewnienie bezpieczeństwa obywatelom, ile utrwalenie monopolu politycznego PPR.

W aktach Starostwa Powiatowego w Radzyniu Podlaskim znajdujemy świadectwa działań tych formacji na poziomie lokalnym. Są to relacje, które układają się w ponury, ale niezwykle ważny obraz pierwszych lat powojennej rzeczywistości.

12 lutego 1946 r. we wsi Szachty, w gminie Żerocin, funkcjonariusze UB spalili gospodarstwo Stanisławy Hać. Była samotna, mąż wrócił z wojny dopiero latem. Podejrzewano, że ukrywała osobę powiązaną z partyzantką – podejrzenie wystarczyło. Zabrano krowy, spalono budynki. W odpowiedzi na skargę, radzyński PUBP poinformował lakonicznie, że znaleziono buty zaginionego funkcjonariusza UB, a „podczas prowadzonej akcji i strzałów spłonęły zabudowania”.

Tego typu zdarzeń było więcej. Komendant posterunku MO w Jabłoniu, Tadeusz Miszczuk, pobił mieszkańca wsi Paszenki, oskarżając go o wychowanie „reakcjonisty i bandyty” – swego syna. Komenda obiecała postępowanie dyscyplinarne. W efekcie Miszczuk został przeniesiony do… Komendy Powiatowej. Nie był wyjątkiem. Kolejni milicjanci – z Jabłonia, Komarówki, Szóstki – przejawiali podobne zachowania, od drobnych szykan po brutalne napaści i nadużycia broni palnej.

W szczególnie wyraźny sposób manifestowała się ta nowa „władza ludowa” w Międzyrzecu Podlaskim. Tam komendant MO, niejaki Cyrankiewicz, wyróżniał się wśród resortowych działaczy nie tylko agresją, ale i poczuciem całkowitej bezkarności. Gdy właścicielka restauracji sprzeciwiła się udostępnianiu alkoholu funkcjonariuszom „na zeszyt”, została zastraszona kontrolami i groźbą utraty koncesji. „Poprzedniczka umiała z nami żyć”, usłyszała. Ona – nie umiała.

Ofiarą Cyrankiewicza padł także Władysław Czempiński. Oskarżony o „faszystowskie” sympatie, upokorzony w gabinecie komendanta, wyrzucony z mieszkania mimo posiadania przydziału miejskiego. Tego typu „prawo” obowiązywało – osobiste, emocjonalne, często egzekwowane po pijanemu.

Ale to, co najbardziej porusza, to sposób, w jaki władza lokalna – wójtowie, sołtysi, starostowie – usiłowała reagować. Raportowali, pisali skargi, interweniowali. Ich pisma były pełne nadziei, że ktoś zareaguje. Tymczasem odpowiedzi, jakie otrzymywali od UB i MO, były zwykle zdawkowe, pozbawione treści, z obietnicami „dyscyplinarnego ukarania” lub pouczeniem o „konieczności współpracy”. Władza ludowa nie widziała w tych nadużyciach problemu. Widziała w nich narzędzie.

Gdy 2 maja 1948 r. w Szóstce zorganizowano potańcówkę z okazji Święta Oświaty, nikt nie spodziewał się, że zakończy się ona napaścią uzbrojonych funkcjonariuszy na starszego muzyka i strzałem oddanym do wójta. Komendant MO wrócił następnie na zabawę, chwalił się, że „mało nie zastrzelił” gospodarza gminy. Być może nawet w to wierzył. Być może tak właśnie rozumiał swoją funkcję – nie jako służbę, ale panowanie.

Wszystkie te zdarzenia łączy wspólny mianownik: brak odpowiedzialności i niemal całkowita bezkarność. Mówi się, że pierwsze lata po wojnie były czasem chaosu i odbudowy. Ale była to także epoka, w której przemoc – ta brutalna, fizyczna, jak i ta ukryta w języku raportów i donosów – stanowiła podstawowe narzędzie „organizacji państwa”.

Te lokalne, często zapomniane historie, przechowywane w lokalnych archiwach, są świadectwem tego, jak wielkie idee i hasła – sprawiedliwości, postępu, równości – były rozumiane przez ówczesnych realizatorów ustroju.

Znamienne są słowa ówczesnego wójta Wólki Łózeckiej: „Ludność, po przybyciu do wsi przedstawicieli milicji, obawia się, ażeby krzywdy nie wyrządzili”. To właśnie najlepiej oddaje klimat tamtych lat. Bo jeśli boimy się tych, którzy mają nas chronić – to znaczy, że państwo przestało być domem, a stało się narzędziem przemocy.