Dzisiejszy dzień sprawił, że zatęskniłem za miastem i muzyką, które zawsze dają mi szczęście. Ana Moura to chyba najciekawsza dzisiaj artystka z kręgu fado. Ta muzyka wraca do mnie co chwilę. Nie słucham jej codziennie. Ba, nawet nie co miesiąc. Ale jak wróci, to trudno się oderwać.


Moja przygoda z muzyką cudownej Lizbony ma długą historię. Pierwsze wizyty w Lizbonie sięgają czasów, kiedy to miasto nie było zadeptane przez turystów z wielkich statków cumujących tuż obok. Nie było nawet bezpośrednich lotów z Polski. Leciało się tam jakieś 6-8 godzin.
Widziałem jak miasto zmienia swój charakter, niekoniecznie na plus. A jednak z uporem wracałem, szczególnie do ukochanej Alfamy. I zawsze odwiedzałem miejsca, w których do późnych godzin grała muzyka. Tak poznałem najpiękniejsze głosy fado, choćby Camame, czy jego brata Pedro. I maga portugalskiej gitary, Mario.

Całymi dniami i wieczorami szukałem kadrów, które pomagały ćwiczyć oko. Kilka z nich wisi nawet w naszej kawiarni…
Any nie widziałem jednak, a przynajmniej nie pamiętam tego. Skąd niepewność? Bo widziałem nie raz młodych, i nieco starszych adeptów sztuki fado, których nazwisk nie poznałem lub nie zapamiętałem.

Muzyka fado była na początku zaskoczeniem i ciekawostką. Ale szybko się to zmieniło. Nie powiem, że jest moją pasją. Nie jest. Ale jest źródłem nieustającego szczęścia i wspomnień o pięknym mieście na wzgórzach, które ukrywa swoje piękno. A w każdym razie nie chwali się nim. Nie narzuca.

Nie byłem w Lizbonie ostatnio i nie wiem jak wygląda teraz. Nie wiem też czy dane mi będzie zobaczyć ją ponownie wkrótce. Mam jednak w sercu jej obraz, który wzrusza przy każdym jej wspomnieniu.

Piękno tego miasta jest inne niż Barcelony czy Wenecji. Lizbonę trzeba odkryć. Trzeba jej zaufać i dać się wciągnąć w jej historię i jej duszę. Wtedy będzie dla nas łaskawa i objawi się tysiącem cudów, których próżno szukać gdzie indziej.
Jednym z jej cudów jest muzyka właśnie.

W swojej kolekcji nie mam jej dużo, pewnie ze trzydzieści płyt, może trochę więcej. Wśród nich, najukochańszych artystów fado. Trochę klasyków gatunku, trochę muzyki z ostatnich 25 lat. Wystarczająco jednak, by sprawić sobie frajdę i dać sie porwać wspomnieniom i nastrojowi tego miejsca.

Ta muzyka, pomimo swojej nieco smętnej, choć przecież nie zawsze, natury, rozświetla moje dni. Tak, jest tęskna. Jest też nastrojowa. Przede wszystkim jednak jest piękna, co w połączeniu ze wspomnieniami, z obrazem Lizbony wyrytym w sercu i zapisanym na wielu kadrach, daje mi szczęście bez konieczności bycia tam. Choć jak pomyślę o bacalhau com natas i zielonym winie… może to jednak jest powód?

Ps.
Gdyby ktoś chciał dowodu – proszę bardzo: