
Niektórzy się dopytują,
dlaczego duszę się oddychając? Zwięźle
ripostuję, nie ma takiej opcji, mam buty bez sznurówek.
A może tą martwą wodą,
która leje się z kranu jak długie
milczenie między reklamami, betonem
wyrastającym z zachwaszczonej ziemi, która
nauczyła się mówić po angielsku, bo inaczej
nikt jej nie podleje.
Wchodzę w miasto, w złą krew, która
się nie ścina, tylko płynie rynsztokiem
wzdłuż melin pełnych papierowych radości.
Śmieją się szczerbato, bo zabrakło dentysty
na przedmieściach. I nagle widzę, jak
w moim cieniu rosną
niestrawione marzenia, pełne radioaktywnych
konserwantów.
Zatrzymam się, gdy asfalt przestanie szeptać,
że jest cieplejsza niż ludzkie ręce, że drzewo
to tylko słowo, które umiera
na wolnym powietrzu. I kiedy ktoś
wyciągnie do mnie rękę, a ja
zamienię się w chodnik — niech sobie
nadepnie na serce, ja już dawno
uschnę na twardą skorupę miasta.