
Jerzy Engel po świetnych eliminacjach mundialu 2002 mówił, że Polska jedzie po medal. Cztery lata później Paweł Janas ulepił drużynę, która była bezbłędna w starciach ze słabszymi i równymi sobie. Ale to Leo Beenhakker sprawił, że jako młody kibic uwierzyłem w możliwość wygrywania z najsilniejszymi.
Zrobił na mnie wielkie wrażenie podczas pięknych mistrzostw w 2006 roku. Prowadził wówczas Trynidad i Tobago, którego awans do turnieju już był sensacją. Kibicowało się Dwightowi Yorke’owi i spółce! Egzotyczna drużyna nie zdziałała dużo, zdobywając jeden punkt, ale wstydu na pewno nie przyniosła. Beenhakker ujmował dostojnością. Telewizyjne zbliżenia przekonywały, że ten facet wie co robi. Piłkarze byli wpatrzeni weń jak w obrazek. Podobnie ci, z którymi Holender miał okazję pracować po mundialu.
Tak się bowiem złożyło, że po odejściu Pawła Janasa władze PZPN (jak rzadko mają w zwyczaju), z nieocenioną pomocą zbratanego z Polską Jana De Zeuwa (był pomysłodawcą), błyskawicznie nakłoniły Beenhakkera do przejęcia Biało-Czerwonych. Początek Holender miał wyjątkowo nieudany, ale wszystko odmienił legendarny mecz z Portugalią, kiedy Polacy całkowicie zdominowali wielkiego rywala, Euzebiusz Smolarek rozpoczął swój najlepszy reprezentacyjny czas, a Grzegorz Bronowicki (jak Leo to wymyślił?!) „nie dał żyć” Cristiano Ronaldo. Napędzeni zwycięstwem piłkarze wygrali potem grupę eliminacyjną (między innymi nie dając się stłamsić wściekłej Portugalii w rewanżu) i Polska pierwszy raz miała wystąpić w mistrzostwach Europy. Pamiętajmy, że wówczas trudniej było o awans niż obecnie.
Sam turniej Beenhakkerowi i piłkarzom nie wyszedł. To była przeciętna drużyna, która swój szczyt miała po prostu za sobą, i w Austrii jechała na oparach. A potem było już tylko gorzej.
Fatalne eliminacje mundialu prowadziły do ponurego końca nadwiślańskiej przygody holenderskiego selekcjonera: dzielącego swój czas na kadrę i Feyenoord, skłóconego z polskimi działaczami, wreszcie zwolnionego przed kamerami przez błyskotliwego na boisku, ale ociężałego w gabinetach Grzegorza Latę.
Beenhakker nie był łatwy we współpracy. Będąc człowiekiem z zewnątrz mówił wprost, co myśli o organizacji w polskiej piłce, nie obawiając się ostracyzmu. Nie gryzł się w język, głosząc pamiętną tezę o „wychodzeniu z drewnianych chatek”. Jednocześnie, przynajmniej do pewnego momentu, naprawdę mu zależało na wznoszeniu polskiej piłki na inny pułap. Bywał w tym jednak czasami zbyt wyniosły, ale taką miał naturę.
Starych działaczy długo wzdrygało na myśl o Holendrze, ale piłkarze do dzisiaj wspominają go z rozrzewnieniem. Adama Nawałkę w zasadzie przygotował do roli selekcjonera.
Jako trener zwiedził cały świat. W ojczyźnie zajmował najbardziej prestiżowe klubowe stołki: w Ajaksie i Feyenoordzie. Najważniejsze stanowiska pozostawiły jakże różne wspomnienia: z Realem Madryt zdominował ligę hiszpańską (mistrzostwo w każdym z trzech sezonów!), natomiast z reprezentacją Oranje poległ w eliminacjach mistrzostw świata 1986 i w samym turnieju cztery lata później. A Holandia miała wówczas wybitne pokolenie z Van Bastenem, Gullitem i Rijkaardem.
Był przedstawicielem holenderskiej szkoły następców Rinusa Michelsa, futbolowych myślicieli. Ale polskich piłkarzy podszedł w prosty sposób – przekonując, że są lepsi niż im się wydaje. „Przejdźcie ze mną na jasną stronę Księżyca” – mawiał. Zmarł w wieku osiemdziesięciu dwóch lat.