Pierwszej połowie wczorajszego meczu z Litwą nie poświęcę ani słowa. W jego przerwie wiedziałem, że tekst zorientowany będzie tylko na drugą, bez względu na jej przebieg. Tylko o czym tu pisać?

Że mieliśmy szczęście? Tak, bo jedyną czystą bramkową sytuację stworzyli Litwini. Śpiącego cały mecz Kiwiora ubiegł Matulevicius i stanął oko w oko ze Skorupskim. Nasz bramkarz, w jedynym wczoraj dlań momencie prawdy, uratował polską reprezentację przed o wiele bardziej nerwową końcówką. Był bowiem wówczas bezbramkowy remis, a powinno być 0:1.

Że to Litwini mieli więcej momentów składnej gry w piłkę? No mieli, bo zrozumieli, że Polska jest do ogrania, więc zamiast tylko przeszkadzać, wzięli się za konstruowanie. I kilka razy wymienili piłkę tak, jak powinni to robić Biało-Czerwoni. Nic z tego nie mieli, poza wyżej wspomnianą sytuacją, bo zabrakło im jakości, żeby te zalążki przemienić w zagrożenie. Dlaczego? Bo są po prostu słabą drużyną, która wczoraj zagrała lepiej, niż ktokolwiek się spodziewał. Komentatorzy mówili o postępach, jakie reprezentacja Litwy powoli robi. My ich nie robimy.

Że nasza gra to jeden wielki przypadek? No tak, bo z tego meczu nie da się niczego zapamiętać. A w piłce w pamięci zostaje albo piękno (w różnych postaciach – Grecja w 2004 też była piękna!), albo powtarzalność. Pierwsze zostawmy. Drugiego nie było, nie licząc niczego nie przynoszących wrzutek (dużo zaprzeczeń mi wyszło, bo to był mecz na „nie”). Gol nic tu nie zmienia. Kamiński zszedł dynamicznie do środka, przytomnie dograł do Lewego, który oddał strzał sprzed pola karnego. Szczęśliwy rykoszet od interweniującego obrońcy sprawił, że mogliśmy cieszyć się z prowadzenia. Które nasi dowieźli.

Dużo miałem w trakcie i po meczu przemyśleń, na które jeszcze nie czas.

Nauczyłem się cieszyć nawet takimi zwycięstwami.