Kolejna płyta z niezwykłą dawką przyjemności. Cóż to cudowne czasy dla jazzu były… Abbey towarzyszyli muzycy, takiego pokroju, że trudno uwierzyć! Stan Getz, Hank Jones, Charlie Haden, Marc Johnson… Co nazwisko, to legenda.


Dla mnie to ostatnie lata jazzu wielkiego, mającego tradycję w jego najcudowniejszych czasach (lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte).
Muzyka? Raczej spokojna, balladowa, kilka standardów, sporo kompozycji (znakomitych!) autorstwa Abbey Lincoln. Płyta nagrana dokładnie 25 i 26 lutego 1991 roku. Przypadek, że sięgnąłem dzisiaj po nią? [26 stycznia?] Podobno one nie istnieją.

Abby śpiewała jak zwykle, ze swoją „autorską” manierą. Mnie jej głos i śpiew przekonują. Porównanie sięgające za daleko, ale mimo wszystko: mam pewne skojarzenia z Billie Holiday. Jest w tych utworach jakaś prawda, szczerość. Ale nie są to jednak interpretacje jakoś nadmiernie poważne. Wręcz przeciwnie, słychać, że nagrywanie tej płyty dawało artystom przyjemność.

Jest to jednocześnie pamiątka po, nie tak odległych czasach, kiedy muzycy grali w studio razem, a efekt ich muzykowania mamy na płycie. Pod koniec lat 90. nie było to już jednak aż tak oczywiste – nowy styl nagrywania płyt zaczął zdobywać popularność, a polegało to na tym, że różni muzycy nagrywali swoje partie oddzielnie, w różnych miejscach. Potem wszystko składane było w całość. Mam nieodparte wrażenie, że czasami to niestety słychać, i to nie jest wcale dobre. Atmosfera, która powstawała podczas wspólnego grania dawała się po prostu w jakiś sposób czuć.

Tym bardziej polecam tę piękną płytę. Dziś już trochę zapomniana, w chwili, kiedy się ukazała, namieszała trochę w świecie jazzu