Pamiętam, jak w dłoniach trzymała moją twarz całując w czoło. Jej pergaminowa skóra na moich włosach. Gładziła je. Zgarbiona, snująca opowiadania, śpiewająca kołysanki…

Zachłannie wdychałam różne zapachy które mnie wówczas otaczały : świeżego, prosto od krowy mleka, ciepłych drożdżowych bułeczek, chrustu spod pieca. A ten ogień, wesoło trzaskający spod fajerek, po kolejno dołożonej porcji przez nią drzewa. Delektowałam się tym, że jest przy mnie…

Ciężko znaleźć słowa by opisać kim dla mnie była i jak trudno mi teraz, bez niej…

*
Zamykam oczy. Znowu go widzę. Uśmiechnięty i jak zwykle, boso. Nawet po rżysku. „Zdzi-chuuu!!!” – rozlega się po podwórzu ciut piskliwych głosem z wyraźnym akcentem na drugą sylabę. Pachnie obiadem. Nad zrobionym własnoręcznie stołem, kołysze się jabłoń. Gałęzie przeplatane z sąsiadującym winogronem, uginają się od owoców. Dziadek degustuje w ciszy, po czym wraca do stodoły. Do siana. Gdzieś miauczą koty…

Przeglądam pożółkłe i popękane z bólu fotografie. Babciu, dziadku, gdziekolwiek tam jesteście, wiecie…

 

 

 Fot kapliczka i kościół w Czemiernikach, w jesiennym słońcu skąpane..