
Już nie pamiętam kiedy pierwszy raz go spotkałem. Podejrzewam, że było to na jakieś prywatce przy adapterze marki „Bambino”. Do złudzenia przypominał wyrośniętą sowę z małym wąsikiem i wystającymi kościami policzkowymi. Tyle, że był cały czarny. Mój bies, mój osobisty diabeł. Na początku myślałem, że jest tworem młodzieńczej imaginacji wzmocnionym nienajdroższym winem – zwłaszcza, że nikt poza mną nigdy go nie widział. Ale nie. Siadywał skromnie gdzieś z boku, mruczał coś, ni to do siebie, ni do mnie, a potem znikał zostawiając po sobie tylko leciutki zapach zepsucia.
I w taki efemeryczny sposób towarzyszył mi przez lata. Przyzwyczaiłem się do niego, ba, nawet jakoś tam polubiłem, choć przecież skłamałbym twierdząc, że nie wiedziałem jaką instytucję reprezentuje. Nigdy nie próbował jednak podsuwać mi żadnych cyrografów czy czegoś w tym stylu. Widywałem go w samochodzie, w domu i w biurze. Po prostu czasem się pojawiał, by potem zniknąć w równie tajemniczych okolicznościach.
To, skąd się brał, z właściwym sobie refleksem odkryłem dopiero po latach. Zastanowiło mnie, że spotkałem go najpierw na koncercie w Chorzowie, a później – w Pradze, dwa razy w Warszawie i raz w Wiedniu. Skojarzyłem, że rodził się w czasie gdy słuchałem przebojowej rumby z tekstem o nim samym. Teraz już wiem, że pojawia się, by poprosić o odrobinę współczucia.