Były piłkarz, a obecnie kierownik klubu – Wojciech Szram to prawdziwa kopalnia anegdot. Rozmawialiśmy 20 września.

Wyjazd na Białoruś

Miało to miejsce w marcu/kwietniu 1990 r. Już było ciepło, zaczynała się wiosna. Wyjechaliśmy do miejscowości Hancewicze. Pojechała tam drużyna seniorów. Pierwotnie mecz miał być w Pińsku. Taki był przekaz jeszcze na terenie Polski. Ale jak już do tego Pińska zajechaliśmy, kiedy już zajęliśmy miejsca w upatrzonym internacie okazało się, że mecz jest 150 km dalej.

Część ekipy nie wybrała się już w dalszą drogę. Zostali na z góry upatrzonych pozycjach. Do Hancewicz pojechała głównie młodzież i dosłownie kilku seniorów: Janek Kwoczko, Adam Świć, Darek Wołek, ja i Piotrek Karpiński na bramce. Reszta to byli młodzi: Andrzej Wójcik, Piotrek Szymala i ta ekipa.

Witał i przyjechał do nas zastępca dyrektora kombinatu. Wszedł do autobusu i przywitał się słowami powszechnie wtedy znanymi: Zdrastwujtie! Na co nasz trener, Piotr Spozowski powiedział: Co?

Przyjechaliśmy na wieczór, drugi dzień mieliśmy zupełnie wolny i pojechaliśmy na wycieczkę do Baranowicz. Następnego dnia miał być mecz. Chłopcy zamawiali tam nawet taksówki do Hancewicz.

Kiedy zajechaliśmy, mecz miał się odbyć ostatniego, trzeciego dnia pobytu. Zakwaterowali nas w jakimś hoteliku. Nie trenowaliśmy. Trzeciego dnia wyszliśmy na mecz. Drużyna gospodarzy była pod patronatem miejscowego kombinatu budowlanego i stąd nazwa Straiciel Hancewicze.  Z tego, co pamiętam skończył się wynikiem 3-2 albo  5-4 dla nas. Wiem, ze jedną bramką wygraliśmy. Druga połowa trwała ok. 55 minut – nasz trener „ustalił”, że będzie remis (śmiech). Sędzia czekał, aż będzie ten remis…Nasz bramkarz już się rzucał, jak mógł – a oni i tak w niego trafiali. A on starał się unikać tej piłki. A oni uporczywie w niego trafiali. Chcąc nie chcąc, sędzia skończył zawody. Stwierdził, że nie może dłużej czekać.

Jak na ówczesne nasze warunki w Radzyniu, oni mieli je naprawdę fajne. Mieli basen, saunę przy tym kombinacie, bo tam pojechaliśmy. Najpierw tam zażyliśmy odnowy biologicznej, o której podówczas u nas nie słyszano. I tak jak młodzi bogowie wsiedliśmy w autobus, a za nami jechał „gruzawik” z wódką i zakąską. I w takim konwoju dotarliśmy na leśną polanę. Tam odbyła się część towarzyska. Trwała dłuugo, do białego rana…

Opiekował się nami zastępca dyrektora. Jego brat był żołnierzem Armii Radzieckiej, ktory m.in. brał udział w „kampanii” na Węgrzech. Więc on czołgami jeździł…Stąd się mogły brać jego opowieści, że przyjedzie do Polski takim wehikułem.

Najbardziej zjednoczył się z „druzjami” Janek Kwoczko, który zniknął na parę godzin, po czym wrócił z kanistrem pełnym różnych „atrakcji”. Później, jak już odjeżdżaliśmy z tej polany, to jeszcze przez autobusowy „lufcik” podawali mu flaszki na drogę.

Impreza była na tyle udana, że ludzie zaczęli mówić językami. Rzeczony trener , na pożegnanie, na pytanie po rosyjsku, Pietia, kak było? Zamyślił się i odpowiedział: Człowieku, jak było?! Gut!

Grała tam dorosła drużyna. U nas grała głównie młodzież. Kwiat seniorów został w Pińsku i tam – niekoniecznie po linii sportowej – ale też zawarła dużo przyjaźni i znajomości.

To były czasy, gdy różne rzeczy się przewoziło. Niewiele brakowało do lodówek i kuchenek, aczkolwiek jakiś sprzęt grający był przewożony w autokarze. Z jakąś duszą na ramieniu podjeżdżaliśmy pod granicę, po czym z autokaru wysiadł pan prezes Janus. Wyszedł, przepadł na chwilę, po czym wrócił z celnikiem: „Poznajcie, to mój uczeń z Jabłonia”. Walnęli po stakanie i tak się zakończyła kontrola graniczna.

Prezes Janus nie dotarł z nami do Hancewicz. Stacjonował w Pińsku z zawodnikami: Zdzichem Bieńkiem, Tomkiem Cisakiem, Bogdanem Fijałkiem. Większość wsiadała na stadionie, ale niektórzy – w tym „Buncol” Osipik – wsiadał przy dzwonnicy Św. Trójcy. Na trzydniowy wyjazd wziął reklamówkę, w której miał korkotrampki i kanapkę. Nie wiem, czy był świadom, że to wyjazd na 3 dni…

Jak wróciliśmy do Pińska, część była mocno zmęczona tym pobytem. A Zdzicho Bieniek miał rękę, zawiniętą bandażem – okazało się, że wszedł przez zamknięte drzwi do pokoju, a one miały szybę. Rozciął rękę i w szpitalu go „cerowali”

Zaczęły się „gorzkie żale”. prezes Janus deklarował, że on ma tego dość, będzie rezygnował itd. Zdzicho, który nie zagrał meczu, przysiadł się do niego, objął go tak czule i powiedział: „Panie prezesie, niech pan nie rezygnuje. Ja pana proszę, naprawdę. Pan wie, że ja tyle lat w tym klubie byłem. Grałem tu za różnych prezesów, ale za żadnego nie było tak, jak za pana. Za pana to można i pograć, i pozwiedzać”

Wtedy zapadła decyzja, że przyjadą do nas z rewizytą.

Miał być rewanż!

To było dosłownie kilka miesięcy później – koniec maja/ początek czerwca. Drużyna z Hancewicz przyjechała do Radzynia. Mieszkała w internacie. Niestety, mecz się nie odbył. Nie udało się zebrać 11 trzeźwych w drużynie przeciwników. Udało im się zebrać 5 do kosza. Rewanż odbył się w koszykówkę (śmiech).

2001. Wizyta Kazimierza Górskiego i selekcjonera, Jerzego Engela

Zasiadałeś w zarządzie klubu

Pod rządami Skomry ówczesny zarząd nie miał za wiele do powiedzenia. Czasem były dziwne sytuacje, np. rozmowa z zawodnikiem – kandydatem do gry. Nawet ci piłkarze nie byli przyzwyczajeni. Decyzje i tak były podejmowane jednoosobowo. Ale jak proszono zawodnika na rozmowę, to przyjeżdżał cały zarząd – 9 osób. I tak nie bardzo wiedział, kto i z jakiej strony może go zaatakować i co od niego chcieć. Był często, gęsto zupełnie pogubiony. Może to była metoda, może potem łatwiej się godził na pewne warunki?

Stykałeś się też z wieloma trenerami

Trener Niewiarowski ściągnął do nas Zinkę, Brzóskę i Grzywacza. Rozmawiając pod kątem przygotowania drużyny, mówił że podstawą jest dobrze przepracowana zima. Wtedy planujcie obozy i mocniejszy „wycisk”, bo to ma starczyć na cały rok.

Jedno zdanie zapadło mi w pamięci: jeżeli budujecie drużynę, to pamiętajcie, że ma być tak silna, żeby nawet sędziowie wam nie przeszkodzili.

Dawał duże obciążenia fizyczne. Było wtedy dużo kontuzji  mięśniowych. To było skakanie przez płotki, do dzisiaj to wspominamy.

Pamiętam rozmowę z trenerem Rześnym. To był początek lat 2000. Mówił o różnicy między jego pokoleniem piłkarskim a obecnym. „Za moich czasów wystarczyło, że trener z klubu przeszedł po podwórkach, powiedział: „ty, ty  i ty, zapraszam do klubu”. Głównym zadaniem tego człowieka było taktycznie poustawiać tych chłopaków. Natomiast oni fizycznie byli tak przygotowani, ograni na podwórkach, że nie trzeba było wiele. A już wtedy, po 2000 r. to już nie obowiązywało. Już było trenowanie od podstaw. Szczególnie już wtedy zdarzały się dzieci, które uczyło się od podstaw niemal chodzenia, biegania. Dopiero później innych obciążeń i typowo piłkarskich umiejętności.

Było 80-lecie klubu, 2004 r. Mundek Koperwas podczas obchodów był w poczcie sztandarowym. Następnego dnia Rześny oznajmił mu, że nie widzi go w drużynie.

Rześny był dobrym piłkarzem. 6 meczów w reprezentacji, mecz z Anglią. Legenda Stali Mielec. Ale trener? Pamiętam Tomka Stopę – inteligentny gość, pracował w Spomleku, był dyrektorem. Tomek gra na obronie i takie podpowiedzi trenera: „Tomek, ale hop!”. On zrobił oczy- o co mu chodzi? „Ale hop!”. Chodziło chyba o przerzut…

Styczeń 2014. Spotkanie byłych piłkarzy

Twój ulubiony zawodnik

Z dawnych czasów – Andrzej Lemieszek. Bozia poskąpiła mu wzrostu – gdyby miał kilka centymetrów więcej, to pewnie jego życie w ogóle potoczyłoby się inaczej. Grałby gdzieś naprawdę na wysokim poziomie.

Jednym zagraniem mój szacunek zdobył Artur Dadasiewicz. Pamiętam taki mecz z Garbarnią Kurów (7-0). Była jesień –  słonecznie, ale zimno. Marzł na tej bramce, bo nic się tam nie działo, totalnie nic. W pewnym momencie, przy stanie 5,6-0 urywa się gdzieś na połowie boiska zawodnik gości i wychodzi sam na sam z Arturem. Nikt go nie gonił – czy to będzie 6-0 czy 6-1 to nie ma żadnego znaczenia. A ten broni tą sytuację. Zmarznięty, szczekający zębami, nic się nie dzieje. A on tą sytuację obronił…Nie tracił koncentracji.

Grali w drużynie z Markiem Leszkiewiczem.  Artur zawsze dyskutował z sędziami. Jest sytuacja, że „Lesio” jest faulowany na połowie przeciwnika i tam leży. A „Dadaś” się drze spod swoje bramki: „panie sędzio, leży! Zielony leży!”. I w tym momencie Leszkiewicz chce wstawać – „leż, Marek, leż!” i dalej do sędziego: „panie sędzio, leży!”

Na pewno Paweł Pliszka. Jego dwie bramki w meczu z Motorem (22.10.2006, 2-1)…Później wywiad dla TVP Lublin trenera Motoru, Kuźmy. Na pytanie, kiedy ten Motor w końcu awansuje do wyższej ligi, odpowiedział; „Jak my mamy awansować, jak nawet swoi nie dają wygrać?”. Wprost mówi do kamery (śmiech).

Wtedy przy Motorze kręcił się minister Kurczuk, a tutaj poseł Skomra.

Też – gdyby był wyższy, to pewnie byśmy go w Radzyniu nie oglądali.

„Plicha” całe serce oddawał klubowi i do dzisiaj oddaje.

Wyjazdy na mecze…

Pamiętam mecz z Motorem. Awansowali wtedy do III ligi. Była nawet transmisja w TVP Lublin. Nasi mieli powiedziane przez sędziego, że mają się zebrać przy linii, blisko szatni i wtedy gwizdnie koniec meczu – i uciekają do szatni. Kibice już zeszli z trybun,  stali już za liniami bocznymi. Trudno było przewidzieć, jak ten tłum zareaguje.

Pamiętam też inny mecz na Al. Zygmuntowskich. Przegraliśmy 1-4, sędzia nie widział ręki. Zawodnik w zamieszaniu podbramkowym ręką przerzucił piłę nad „Dadasiem”, po czym jak piłka wylądowała za Arturem, strzelił do bramki. W Lublinie wtedy była nerwowa atmosfera. Stach było się przyznać i ujawnić, że jest się z drużyny przeciwnej. My siedzieliśmy na sektorze przy spikerce. Pamiętam, siedziałem z Bronkiem Zielińskim. Było 1-0, może był to gol na 1-1 czy na 1-2. Bronek podskoczył, krzyknął : „jest!”. Rozejrzał się i siadł cichutko, spuścił głowę.

Z tego meczu zapamiętałem też, dlaczego Motor tak długo borykał się z graniem w niższych ligach. To było niedopuszczalne, żeby takie miasto jak Lublin mający nawet wtedy taki stadion przy Zygmuntowskich pałętał się po takich ligach. Ale pamiętam zapowiedź spikera, który wtedy ogłaszał, że wielkie dzięki (niemal się w pas kłaniał) sponsorowi, fundującemu 50 drożdżówek drużynie dzieciaków wyjeżdzającej na turniej. Potem się wszystko rozjechało, pojawiły się te drużynki, „Nadzieje”…Naprawdę chwała, że Motor jest teraz na swoim miejscu, w Ekstraklasie. Warunki sportowe, komfort oglądania meczu, stadion…Miasto wojewódzkie – nie powinno być inaczej.

Słynny wyjazd do Brzeska i wbicie się pod wiadukt. Do tego stopnia, że trzeba było wstrzymać ruch kolejowy na linii Kraków – Rzeszów, żeby ich z tego wyciągnąć. Tak ich kierował Marek Majka. Kierowcą był śp. Stasiek Pajdosz. Wtedy przez to stracił pracę w Spomleku…

Z archiwum Zofii Paskudzkiej

Nasz 1. mecz w III lidze był w Krakowie, z Hutnikiem. [1-3, Chyła] Byłem na tym meczu. Wtedy korzystali – z nieosiągalnej wtedy dla nas – świetlnej tablicy – i nazwa Orlęta była wpisana z błędem. Chłopcy byli tak przestraszeni… Dla większości z nich to był debiut na takim poziomie rozgrywkowym, swoje zrobił też stadion. Byli bardzo mocno zestresowani, usztywnieni…

Koniec IV ligi, początek III-ej – dużo ludzi jeździło wtedy na wyjazdy. Pomijam te organizowane autokary w ramach Klubu Kibica. Ludzie podróżowali swoimi samochodami.

Kibicowi nie dogodzisz. To, o czym dzisiaj (zawsze) się dyskutuje – kwestia wychowanków. Pamiętam dwugłos z meczu we Włodawie. Wtedy pojawił się Marcin Chyła –  i ku zaskoczeniu wszystkich  –  Majka posadził na ławce Panka. Ależ Damian był wtedy zaskoczony i wściekły! Ale kibice byli w szoku. Zaczęła się dyskusja na trybunach. Jeden mówi: „co to za drużyna?!” (wyszło wtedy 4,5 wychowanków) Przecież to swoi powinni grać”. Na co drugi  mówi: „a gdzie tych swoich dziadów wpuszczać? Ma takich zawodników dobrych, to gdzie będzie tych dziadów radzyńskich wpuszczał?”. Cokolwiek by się nie działo, nie dogodzisz. Zawsze będzie głos za i przeciw. To się nigdy nie zmieni.

Pamiętam, mecz na Hetmanie. Kibice wyjechali parę godzin wcześniej,  a na stadion weszli dopiero w połowie 2. połowy. Ganiali się wcześniej po parku dookoła obiektu. Pamiętam jatkę między zawodnikami na boisku w Chełmie – „Dadasiowi” chyba zęba wybili z kopa.

Za czasów Panka nikt nie jeździł z drużyną, On sobie tego nie życzył. Nigdy nie chciał żadnych osób postronnych.

2013-14. Pamiętam mecz w Boguchwale – jechał Michał Szczygielski (miał prowadzić relację ze spotkania), Stradczuk, Edek Szczepaniuk –  ta ekipa. Wzięliśmy busa z Kris-Auto, niestety w Janowie Lubelskim odmówił posłuszeństwa. W drodze powrotnej zabrał nas klubowy autokar. Meczu nie widzieliśmy (śmiech)

Gdybyś miał wskazać kogoś zaangażowanego w klub, społecznika, który pomaga? Kto by to był?

Marek Mitura. To co robi, robi społecznie. Robi to z zaangażowaniem, zawsze jest. Nagrywa, kompiluje. Nigdy nie zdarzyło się, żeby cokolwiek chciał w zamian z klubu. Nawet jakiegoś drobiazgu, gadżetu. Zawsze jest na każde niemal zawołanie. Dla mnie jest to najbardziej bezinteresowny człowiek. Robi dużo dobrego. To jedyny człowiek, którego znam, który nie chce niczego.

Chwała za to, bo klub zauważa to, potrafi to docenić. Były kiedyś ufundowane bilety dla Marka i jego synów na mecz reprezentacji, ale to absolutnie nie z jego inicjatywy.

*

A propos środków dopingujących. Pamiętam z dzieciństwa trzy rzędy trybun, na środku trybuna na pochody 1-majowe i piaszczysta bieżnia dookoła. Mecz w końcu października/ początek listopada. Kończy się pierwsza połowa – bez żadnego skrępowania, bieżnią przed trybuną, gdzie wszyscy nosami „łapali” zapach, gdy Mietek Adamski  niósł do szatni dwa wiadra grzanego piwa , żeby się chłopaki rozgrzali.

*