Umiera w zamojskim szpitalu, na piątym piętrze.
Wszędzie przerzuty, w kościach i płucach najwięcej.
Musiał w tym maczać palce sam Święty Juda, że człowiek
rozpłomieniony przeżywa jeszcze jedną Niepodległość
a dopiero nazajutrz zasypia, bez uśmierzania bólu i duszenia.

Nie chcę o tym pisać ani pamiętać ale znów listopad, kolejny.
Z wygasłym słońcem i niebem zaszłym dymem z cmentarzy.
Jakby dusze zmarłych nie mogły się z ziemi wygrzebać.
Tli się zewsząd.
Jak w październiku kartofliska.

Jesteś ocalałym chłopcem, w kusych spodenkach na szelkach.
Dwa, może trzy latka, biała koszulina. Za tobą strzecha.
I wojna. Lękliwie patrzysz na mnie z dna szuflady
przez te wszystkie listopady. Wszędzie błoto.
Twój wojenny ojciec Bóg raczy wiedzieć jak daleko, i że wróci.

Żeby tak wyraźnie pamiętać wszystko inne z pozostałych zdjęć,
z innych zdarzeń. Ciebie radosnego, przystojnego jakich mało.
Nie te prześladujące obrazy z końca roku. I że odszedłeś
nie wierząc, że odchodzisz jak się odchodzi. Bez powrotu.