Była to jedna z pierwszych wypraw, w których brałem udział. Miałem wtedy, co za piękny czas!, 19 lat. Już nie pamiętam nazwy tej wyspy na Pacyfiku, ale ochrzcijmy ją roboczo Bangladeszcz, bo okropnie tam padało. Trafiliśmy na niezwykły sąd. W roli oskarżyciela, prokuratora i sędziego występowała cała wioska. Oskarżonym był piekielnie wystraszony, czarny jak heban autochton, który złamał dwa zakazy – tabu: pracował w polu przed południem i chwalił się swoimi plonami.

Dopiero sporo później dowiedziałem się, iż mieszkańcy wioski wierzą w to, że rośliny z sąsiednich pól odwiedzają się wieczorami. Stąd zakaz pracy przed południem, by przypadkiem nie zaskoczyć akcją żniwną roślin sąsiada, które to jeszcze nie zdążyły wrócić z wieczornej wizyty. Kto zaś chwali się wielkimi zbiorami staje się od razu podejrzany o to samo, bo skąd u niego lepsze zbiory niż u innych…? Niechybnie złamał zakaz.

Wyrok był najsroższy z możliwych. Do dziś nurtuje mnie pytanie: czy oni przypadkiem nie mieli racji…?