Na początku był gol McGinna.

Mecz ze Szkocją decydował o albo przedłużeniu naszych szans na pozostanie w najwyższej dywizji Ligi Narodów, albo pożegnaniu z nią i spadku szczebel niżej. Po laniu w Porto nastroje w narodzie znajdowały się w nie najwyższych rejestrach. Naród podzielił się na zwolenników degradacji do dywizji B, w której towarzystwo bardziej na naszym poziomie, i tych, którzy desperacko chcieli pozostać w panteonie, gdzie najlepsza dla nas weryfikacja.

A co na to piłkarze? Ano… nie wiadomo. Oficjalny przekaz był jasny: chcemy tu zostać, bić się z najlepszymi. Tylko jakoś na boisku trudno było tę chęć dostrzec. To znaczy – grać w piłkę Polakom się chciało, mentalnie natomiast chyba „przestrzelili”. Analizując mecz wczoraj późnym wieczorem i dzisiaj rano doszedłem bowiem do wniosku, że Biało-Czerwoni grali na zasadzie „uda się i tak, czego byśmy nie zrobili. Szkoci szybko strzelili? Jest dużo czasu, odrobimy”. A Szkoci prowadząc, chcieli więcej. Skorupskiemu w bramce zawdzięczamy, że do przerwy było tylko 0:1.

Oczywiście, Polacy też mieli swoje okazje. Też powinni coś strzelić, zwłaszcza Karol Świderski. Szkopuł w tym, że w fazie wykończenia rządziła u nas jakaś taka… nieporadność. Zatem, tak: sytuacje były po jednej i po drugiej stronie, ale wraz z końcowym gwizdkiem pierwszej połowy powiedziałem do brata: „Mamy szczęście, że jest tylko 0:1”… A w ogóle był to dobry, pozbawiony nudnych momentów mecz.

Po przerwie Polacy mieli swój najlepszy czas. Szalał Kamiński (szkoda, że – kiedy na dobre się rozbujał – złapał uraz i musiał zejść), próbował Zalewski. Z tonu natomiast spuścili Zieliński i Szymański (nieźli i dość konkretni przed przerwą), co być może miało największy wpływ na końcowe niepowodzenie. Najpierw jednak, ten dobry okres polskiej drużyny zwieńczył przepięknym golem Kamil Piątkowski.

I tak mecz zmierzał ku remisowi. Sam pomyślałem, że tu się już nic nie wydarzy; kończymy na trzecim miejscu i czekamy na baraż. Tymczasem po Szkotach coraz wyraźniej było widać, że się nie poddadzą. Wyczuli polskie rozprężenie. Zorientowali się, że gospodarze nic im już nie zrobią i ruszyli, niczym przodkowie na Nortumbrię.

Biało-Czerwoni miast oddalić grę, pozwolili Szkotom zepchnąć się pod własną bramkę. Prosili się o kłopoty, tak jak w zasadzie przez całą jesień, przez całą Ligę Narodów. Ten spadek nam się należał. I choć to jeszcze nie tragedia, ale prognostyk niepokojący.

Na końcu był gol Robertsona.