– Wyrzuć gnój z obory! Krowom w nocy gorąco i tytłają się kiej świnie… – strofowała Jagnę Boryna, nie mogąc ścierpieć, iż się wałęsa bez roboty.

Słońce właśnie, niby gorące, czerwone oko, wynurzyło się po wschodniej stronie nieba za lasem i świat dopiero budził się do życia, ale gospodynie z Lipiec już gnały do roboty rozespanych parobków i od samego rana wystraszonych czegoś swoich mężów.

Tego lata Jagna nie wałkonił się, jak to dawniej bywało. Wstawał do roboty ze skowronkami, a z pola schodził o wieczornej zorzy- utrudzony, ale pogodny i milczący. Dlatego też Boryna łaskawszym okiem patrzyła na niego i w niedzielę po sumie puszczała nawet na trzy pacierze do karczmy, pod jednym warunkiem, że nie będzie pił gorzały.

– Pracuj, pracuj- mruczała Boryna pod nosem. – Nie będziesz rozmyślał o Antośce, jak się naharujesz…

I mijały pracowite dni – od wschodu aż do zachodu, kiedy to słońce kłaniało się na bory i pierwsze lękliwe cienie wyłaziły spod drzew, czołgając się ku zbożom. I wszystko szło swoim porządkiem, bo na świecie tak już jest, że wszystko musi być jak było, na wieki wieków amen.