Profesor siedział w wielkim fotelu, oglądał wyświetlające się nad biurkiem mapy i pykał fajeczkę. W głębi gabinetu kryło się czterech mędrców. Razem mieli rządzić planetą, przynajmniej na początku jej kolonizacji. Potem pewnie wszystko pójdzie w stronę demokracji, jak powiedział sekretarz generalny ONZ, żegnając wyprawę.
– Niedługo wejdziemy w atmosferę Edenu. Za kilkanaście godzin powinno być po wszystkim. – Le Bon stał w progu wielkiej sali. Jego słowa zagłuszał „Cwał Walkirii” Wagnera, ale mimo to Profesor go usłyszał.
– Dla pana będzie po wszystkim. Dla mnie wtedy się dopiero zacznie… – Wydmuchnął dym. – Ciągle się martwię naszym miejscem lądowania, które jest słabo rozpoznane. Proszę podejść.
Le Bon stanął przy stole i popatrzył na miejsce lądowania zaznaczone czerwoną literą „x”.
– Pamięta pan jak musieliśmy się spieszyć, żeby misja w ogóle doszła do skutku? Mamy tylko obraz z teleskopów. Wygląda na to, że jest tutaj wielka, płaska równina, ale to… to wygląda na skały, a tuż obok, naukowcy nie byli zgodni, ale chyba są bagna.
– Odpowiadam za bezpieczeństwo, ale nie za wybór miejsca założenia kolonii. Tym zajmowali się mądrzejsi ode mnie – Le Bon założył ręce na piersiach. – Jeśli trzeba będzie walczyć, to zrobimy wszystko, co trzeba. Mamy niezbędną broń i komandosów, a z modułów grafenowych możemy zbudować fort w ciągu 48 godzin.
– Myśli pan, że naprawdę nam coś grozi? Trzeba będzie walczyć?
– Ja nie jestem od myślenia, ale jeśli ktoś nas zaatakuje, to mam po prostu zabijać.
– Tak, pan ma proste zadanie. Tylko kogo trzeba będzie tam zabijać? – Profesor wstał i podszedł do barku. – Trzeba przyznać, że sztuczna grawitacja na naszym statku działa przyzwoicie.
Podał pułkownikowi szklankę z koniakiem, ale ten pokręcił głową.
– Wie pan czym jeszcze się martwię? Mamy tu stworzyć nową ziemię, a raczej tak to rozumiem, przenieść z Ziemi wszystko, czym jesteśmy, a nawet nie wiem, kiedy nauczymy się robić tak dobry koniak jak ten. Jeśli w ogóle kiedyś się nauczymy, bo przecież nie wszystko musi się potoczyć tak samo jak na staruszce, którą opuściliśmy. Proszę spojrzeć na tamtych czterech. Sami nobliści, albo geniusze. Ten tutaj – Profesor wskazał ruchem głowy jednego z siedzących mężczyzn – ma nam zorganizować rolnictwo. Jak? Na to wszystko pracowaliśmy tysiące lat i kiedyś nawet motyka była warta Nobla. A ten, który przymknął oczy, ma dbać o kulturę. Wysłali nas mówiąc, że mamy być tu ludźmi. Tylko jak?
Profesor nalał sobie jeszcze koniaku. Pułkownik obrócił się w stronę wiszącego na ścianie obrazu, przed którym stał mały, chudy człowiek. Wydawał się pogrążony w zadumie, tak przynajmniej wyglądał, bo oczy miał przymknięte i nie poruszał się wcale.
– Jeszcze nie pytałem, a bardzo mnie to ciekawi. Dali nam oryginał?
Spomiędzy ram, oddzielona pancernym szkłem, uśmiechała się kobieta. Jej spojrzenie było tak samo fascynujące tutaj, gdzieś w głębi kosmosu, jak i na ścianie Luwru. Profesor pociągnął spory łyk.
– Myślę, że…
Pułkownik nigdy nie dowiedział się, co myślał Profesor, bo podłoga zadrżała, a w pomieszczeniu zgasło światło. Le Bon zachwiał się i upadł. Po chwili wstrząs ustał, a pułkownik zerwał się z podłogi. Kątem oka zobaczył leżącego Profesora, któremu z ucha ciekła strużka krwi. Być może uderzył się o róg rzeźbionego stołu, bo blat był lekko uszkodzony. Nie wyczuł pulsu, ale nie miał czasu się tym martwić, bo statkiem znów szarpnęło. Popędził do kabiny pilotów.