„Hej dziewczyno-o-o, spójrz na misia-a-a.
On przypomni, przypomni chłopca ci.
Nieszczęśliwego-o-o białego misia-a-a,
który w oczach ma tylko białe łzy!”
Głośny, fałszywy śpiew brnął po śnieżnym pustkowiu obijając się o lodowe wzniesienia. Anarpi szukał ukojenia patrząc na różowe refleksy polarnej zorzy. Był zdenerwowany. Niczym odrzucony przez samicę mors wypuszczał z nozdrzy kłęby białej pary i pomrukiwał z niezadowoleniem. Fachowcy wykańczający jego letniskowe igloo znowu biesiadowali zamiast pracować. Białe lisy ogryzały focze kości wyrzucane raz po raz przez okienko budowli. Śpiew się wzmagał.
Nie było sensu z nimi dyskutować – ani dziś, ani jutro. Anarpi dobrze o tym wiedział. Zdarzało się, że po pijaku brali go za wielkiego pingwina, co było szczególnym absurdem, zważywszy na to, że pingwiny żyją tylko na Antarktydzie.
Od początku budowy prześladował go pech. Już przy zakupie cegieł ze zmrożonego śniegu załapał się na wzrost podatku vat, przepłacił też za ich transport ogromnymi saniami. Materiał okazał się zresztą częściowo wadliwy i nie spełniał wszystkich parametrów: zły współczynnik przenikania powoduje, że ściany topią się w bliskim sąsiedztwie źródeł ciepła. Kredyt natomiast topnieć nie chciał – stopy procentowe były wciąż tak wielkie jak łapska starego niedźwiedzia. A do tego ci niesolidni wykonawcy…
Wiatr zmagał się. Anarpi dosiadł skutera i ruszył na południe. Zaklął jeszcze szpetnie w polarną noc. Odpowiedział mu zgłuszony ryk przyjaciół białego misia.