Było tutaj prawie jak na Ziemi. Tak samo wyglądało niebo, tak samo piętrzyły się skały, równie strzępiaste chmury były przeganiane wiatrem, płynęły potoki, szumiały nawet lasy. Może gleba miała kolor trochę bardziej rdzawy, ale pachniała równie przyjemnie jak w Prowansji. Przebiegające na horyzoncie stado jeleni nikogo by w tym krajobrazie nie zdziwiło. Nowy, przynoszący nadzieję świat wyglądał tak, jak wszyscy sobie wymarzyli – jak tamten, który został za plecami o miliardy kilometrów. Nikt nie lubi zmian, więc człowiek, nawet obudzony po 300 latach snu, nie zorientowałby się, że jest na drugim krańcu wszechświata, o ile coś takiego jak drugi kraniec wszechświata istnieje. Taki człowiek obudziłby się spokojny.
Chyba, że ten ktoś spojrzałby w niebo, na którym wisiały dwa księżyce, wyglądające jak pokłócone rodzeństwo. Niby były z daleka od siebie, ale cały czas miały na siebie ogromny wpływ. Ten mniejszy, pokryty ciemnymi plamami na moment nawet zniknął, ale po chwili wyłonił się zza chmury. Większy, podobny do naburmuszonego dziecka, siedział cały czas wysoko nad horyzontem.
Było tak cicho i spokojnie, że żołnierze nie chcieli mącić tej równowagi i w milczeniu zeszli w dolinę, gdzie zostały resztki obozowiska. Rozglądali się po tym płaskim kawałku skały, który miał dać początek nowej Ziemi, a zamiast tego pachniał śmiercią i rozkładem. Wszędzie dookoła leżały trupy: jedne z wytrzeszczonymi oczyma, inne zakrwawione, postrzępione, ze zmasakrowanymi twarzami. Kilka wyglądało na nietkniętych, ale za to były ułożone na środku w coś, co przypominało stos. Na uboczu, prawie poza obozowiskiem, było usypanych kilka mogił.
Weszli do pierwszej jaskini. Latarki ledwie rozświetlały panujący mrok. Najpierw poczuli, a dopiero potem zobaczyli, że tutaj też leżały rozkładające się trupy. Przechodzili przez wszystkie pomieszczenia. Widzieli ślady życia, które próbowało się zagnieździć na tej planecie. Leżały potłuczone garnki, rozrzucone ubrania, resztki jedzenia, nawet jakaś książka. Nigdzie jednak nie dostrzegli nawet śladu żywej duszy.
Zaczynali się wycofywać i wtedy w jednym z bocznych korytarzy latarki oświetliły postać skuloną pod ścianą. Podeszli trochę bliżej, żeby się jej przyjrzeć, bo wszystkie trupy, które znajdowali wcześniej, były rozciągnięte na ziemi. Zdawało się, że człowiek się poruszył. Skierowali snop światła na jego twarz. To nie było złudzenie. Mężczyzna podniósł rękę osłaniając oczy. Twarz miał osmoloną, a może brudną. Na głowie prześwitały płaty skóry, zupełnie jakby ktoś wyrwał mu włosy, na ręce można było dojrzeć ropiejące skaleczenia.
– Chłopcze, jak się nazywasz?
Nie odpowiedział. Wbijał wzrok w potrząsającego nim dowódcę oddziału i mrugał. Siedział nieruchomo z podkulonymi nogami i dłońmi opuszczonymi wzdłuż ciała.
– Co się tutaj stało?
Na to pytanie też nie było odpowiedzi. Oficer dał kilku żołnierzom znak, żeby jeszcze raz, dokładnie przeszukali obozowisko. Kręcił głową, patrząc na siedzącego pod ścianą młodego mężczyznę, który nagle zaczął się śmiać. Z początku był to cichy chichot, który powoli przechodził w coraz głośniejszy rechot. Żołnierze cofnęli się o krok, podnieśli broń. Wtedy mężczyzna padł na plecy i rozłożył ręce. Na brzuchu miał truchło kota.
– Co z nim zrobimy? – Sierżant wskazał lufą na leżącego na kamieniach wariata.
– Przesłuchamy go – Oficer westchnął. – Boję się jednak, że niewiele od niego usłyszymy.
Potarł czoło ręką i jeszcze raz rzucił okiem na jedynego żywego, którego tutaj spotkali. Mruknął coś pod nosem, a potem rzucił do towarzyszy…
– Dajcie mu eternum.
Żołnierze spojrzeli na siebie, bo takie rozkazy słyszeli w Starym Świecie niezwykle rzadko. Ten silny narkotyk, służący do wydobywania zeznań, był stosowany niezwykle rzadko. Na pewien czas rozjaśniał umysł i zmuszał do mówienia, ale później pacjent mógł popaść w nieodwracalne otępienie. Dowódca zauważył ich spojrzenia.
– Za wszelką cenę musimy się dowiedzieć, co się tutaj wydarzyło.