To mówiąc ruszyłem w górę do okrętu i morza ze smutkiem żegnając majestatyczne Toczące Się Kamienie. I gdy zbliżyłem się do czarnej nawy, która miała nas zanieść na skalistą Itakę, ujrzałem złotorogiego Hermesa w postaci bezzębnej staruchy. Świetlisty w gęstym milczeniu wręczył mi duży i ostry harpun oraz trójząb – którym, jak rozumiałem, przyjdzie mi stoczyć jeszcze jedną walkę z jakimś posłańcem Posejdona – i zniknął w nadbrzeżnej mgle.
Gdy nasz okręt niczym chyży delfin rozpruwał już siwe fale, patrzyłem na lot morskich ptaków, by z niego wywróżyć przyszłość. Gdym stał tak zapatrzony w niebo, statek zachwiał się kilkakroć jakby od uderzeń cyklopowej pięści. Ścisnąłem w rękach mój oręż. A oto z odmętów wynurzył się wieloryb – olbrzym mistycznej białości. Lęk ścisnął moje serce i dreszcz zmroził mój kark. Potwór miał w ślepiach wszelkie demonizmy żywota zuchwałe i nieokiełznane, nadprzyrodzone zło i niebezpieczną chytrość. Zamachnąłem się w niego harpunem, alem go tylko zranił. Wieloryb zanurzył się w głębię, lecz ja wiedziałem, że kiedyś powróci, by szukać pomsty na mnie lub którym z moich potomków.