Sobotni mecz z Portugalią pokazał dość dobitnie, jak dużo nam brakuje do topowych drużyn, jeśli im się chce. Cristiano z kolegami załatwili w zasadzie temat w pierwszej połowie, grając bardzo dobry, chwilami wspaniały, futbol. To nie był udany mecz reprezentacji Polski, długimi fragmentami bezradnej. Ale czy był tak zły, jak się wydawało?
Miałem nadzieję, że starcie z Chorwacją co nieco na ten temat powie. Przeciwnik również silny, ale wydający się trochę „bliżej” nas. Michał Probierz sprawiedliwie obdzielił meczami Skorupskiego i Bułkę; po niecelowym wrzuceniu na minę debiutanta Oyedele, tym razem dał młodemu najpierw pooglądać kolegów (w tym Urbańskiego, który kilka miesięcy temu pokazał brak tremy nowicjusza) i rywali; Frankowskiego podmienił Kamińskim (rywalizują o miejsce po prawej stronie wskutek niechęci selekcjonera do powoływania Casha); wreszcie dał odsapnąć Lewemu, którego wpuścił na boisko po godzinie gry.
Polacy zaczęli mecz tak, jakby chcieli błyskawicznie zrekompensować kibicom sobotnie rozczarowanie (które na pewno „złagodziła” obecność CR7). Asystował pięknie Kacper Urbański, a gola strzelił Piotr Zieliński. To była piąta minuta, a dobra gra Biało-Czerwonych przeciągnęła się do piętnastej. Na tyle dobra, że Luka Modrić wyglądał na szczerze zaskoczonego. Niemal nie schodziliśmy z połowy gości. Po czym… wszystko się odwróciło.
Chorwaci otrząsnęli się i ruszyli. I to jak! Sosa przepięknym trafieniem wyrównał w minucie dziewiętnastej, a w dwudziestej szóstej goście… prowadzili już 3:1. Cóż to była za reakcja! A u nas wylew za wylewem… Choćby błąd Pawła Dawidowicza przy trzecim golu. W Białobrzegach takie zagrania nazywa się „woltami bramkowymi”.
Chorwacja chciała Polskę wykończyć, mogła strzelić więcej. Tymczasem tuż przed przerwą, gola „znikąd” zdobył najlepszy w tym roku piłkarz reprezentacji, Nicola Zalewski. Dobra reakcja, znamionująca emocje w drugiej połowie.
Tę lepiej zaczęli Chorwaci, zatrudniając kilka razy Marcina Bułkę, który zdał ten egzamin. Mógł czuć się sfrustrowany tym, że w pierwszej połowie wszystko, co szło w bramkę, golem się zakończyło. Frustracja nie zdominowała jednak koncentracji.
Jako się rzekło, po godzinie na boisku pojawił się Robert Lewandowski, w towarzystwie dwóch nowych – Oyedele i Ameyawa. Pomocnik Legii nie wyróżnił się niczym, ot wystąpił. Skrzydłowy Rakowa odważniej od Kamińskiego wchodził w pojedynki, z których może wiele nie wynikało, ale wreszcie Zalewski nie był w tej „dyscyplinie” sam. No a Lewy po pięciu minutach asystował przy ładnym golu Sebastiana Szymańskiego, natomiast po kolejnych dziesięciu „załatwił” drużynie grę w przewadze.
To się mogło źle skończyć dla Lewandowskiego. Nagrodą za walkę do końca była czerwona kartka dla Livakovicia, konsekwencją zaś mogła być groźna kontuzja. Chorwacki bramkarz z dużym impetem (uważam, że niezamierzenie) kopnął kapitana reprezentacji w okolice kolana. Lewy miał jednak szczęście. Ufff…
Średnio radzili sobie Biało-Czerwoni w przewadze. Chorwacja mądrze się ustawiała, a jako że my w ataku pozycyjnym mocni nie jesteśmy, to zagroziliśmy po stałym fragmencie, kiedy niewiele pomylił się Jan Bednarek. Remis remis.
Podniesienie się po nokaucie to najlepsze, co się wczoraj tej drużynie udało zrobić. Z Portugalią to się nie wydarzyło, bo Polaków wypunktowała, pląsając niczym Apollo Creed. A potem przeszła na taką grę, której Biało-Czerwoni nie potrafili się przeciwstawić. Spokojna kontrola na bardzo wysokim poziomie. Chorwacja rzuciła nas na deski i sędzia nawet doliczył do dziesięciu, a mimo to wstaliśmy. Portugalia jest jeszcze dla nas za mocna (może zawsze będzie, może nie), ale Chorwacji jesteśmy w stanie oddać. Trzeba większej regularności z przodu, ale przede wszystkim dużo lepszego bronienia.