Musiałem tydzień odczekać, żeby to wszystko mi się w głowie ułożyło. Teraz wiem, że wyjazd na ten koncert to była po prostu życiowa konieczność.

Dylan ma już 83 lata, wiecznie koncertował nie będzie, choć ostatnio występuje bardzo często (w 2022 roku 82 koncerty, w 2023 – 76, w tym będzie podobnie) – dużo częściej niż w czasach, gdy był młodzieńcem z gitarą i podbijał świat. Dlatego szybka decyzja, bo choć raz w życiu trzeba go zobaczyć, i jedziemy w świetnym towarzystwie dwóch Pawłów (Paszko Mały i Paszko Duży). Podróż bez przygód, Praga już jesienna i jakaś taka spokojna, normalna, lubię. Przed koncertem wygospodarowujemy czas na wizytę w kultowej knajpie o nazwie „Dlouhaaa” (rzeczywiście długa na kilkadziesiąt metrów, wąska, a piwo takie, że w niebie nie będzie lepszego) i z buta ruszamy na koncert do O2 Arena. Po drodze mijamy dziki tłum kibiców hokeja, okazuje się, że w największej z sal przed chwilą skończył się mecz… NHL New Jersey Devils – Buffalo Sabres (grają takie mecze w Europie, tzn. tylko w Pradze i Helsinkach). 18 tysięcy miejsc i tyleż biletów sprzedanych! Dylan w mniejszej sali, czterotysięcznej, ale wyprzedał trzy wieczory – 4, 5 i 6 października. W Niemczech gra tej jesieni aż 11 koncertów. W Polsce by to się na pewno nie udało.

Żadnych komórek i smartfonów. Przed wejściem pakują nam je w nieotwieralne etui. Nie ma więc zdjęć, ale za to skupienie większe. Koncert startuje punktualnie. Przed nami 17 piosenek – z czego 9 z najnowsze płyty „Rough And Rowdy Ways”z 2020 roku (płyta piękna, ale właściwie już tylko melorecytowana). Poza tym cztery wielkie piosenki z różnych płyt z lat ’60 („All Along the Watchtower”, „It Ain’t Me, Baby”, „Deslation Row” i „It’s All Over Now, Baby Blue”), jeden utwór z płyty The Band, którego w oryginale nie śpiewał i dwa odrzuty z sesji nagraniowych z lat ’70 i ’80. Zespół świetny i precyzyjny (na perkusji np., Jim Keltner, z kim ten facet nie grał…), śpiew Dylana (niektórzy powiedzą, że w ogóle pojęcie 'śpiew’ w odniesieniu do Boba to nadużycie) wciąż dość mocny. Mistrz tym razem bez gitary, ale z fortepianem (i harmonijką – nie mogłem się doczekać). I jak to on: zero kontaktu z publicznością, ze trzy razy krótkie „thank you” wymamrotane pod nosem i żadnych bisów. Wszystko jak zwykle na własnych zasadach.

Koncert zakończył piękną religijną pieśnią „Every Grain of Sand” – to ostatni utwór na jego ostatniej, trzeciej chrześcijańskiej płycie „Shot of Love” z 1981 roku (wcześniej były „Slow Train Coming” z 1979 i „Saved” z 1980; od kilku miesięcy przeżywam polską wersję tej piosenki Doroty „Sowy” Kuzieli). Człowiek, który ma Grammy, Oscara, Złoty Glob, Pulitzera i Nobla – zamiast się pławić we współczesnym bezreligijnym mainstreamie – zostawia nas z tym mocnym wyznaniem wiary.

„Thank You, Bob…”

 

 https://youtu.be/bV5z_rVR6Ms?si=zi-x-q-PGGjssazF