Twoje pierwsze wspomnienia, związane z przekroczeniem bram stadionu przy Warszawskiej

Pierwsze wspomnienia to wspomnienia kibica. Dosyć późno trafiłem na stadion. Myślę, że miałem 10,11 lat, kiedy obejrzałem pierwszy mecz. Pamiętam, że byłem z kolegą Sławkiem Gmurem i jego śp. tatą, który był kibicem. Później w wieku 12-13 lat zacząłem grę w trampkarzach. Wtedy nazwa grupy wiekowej była bardzo umowna.

Generalnie do klubu szli ludzie, którzy umieli grać w piłkę. Wtedy każdy w nią grał. Nie wymagany był wtedy okres przygotowawczy, od 6-7 roku życia. Dzieciaki obecnie ćwiczą podczas treningów na stadionie czy w hali. Kiedyś chłopak, który grał dobrze piłkę, szedł do klubu i tam zostawał lub nie – jeśli mu się nie spodobało.

To była kwestia tylko przerzucenia swoich umiejętności na duże boisko, w 11-tu. Poprawienia kondycji, bo bieganie po dużym placu to jest zupełnie co innego. Kopało się to szmacianeczkę

Wiosna ’92

Pierwsze zdarte kolana na betonowym boisku na Bulwarach to był „chrzest”? Tam się rodziły te umiejętności?

Jasne. Gra w piłkę na boisku osiedlowym, mecze międzyklasowe, które gdzieś tam sobie notowałem w zeszyciku, pisząc wyniki, strzelców bramek. Grało się co 2,3 dni. To były bardzo zacięte mecze. Tak się wykuwała stal.

Później, w klubie – mecze juniorskie, z których mam fajne wspomnienia. Ale dosyć szybko, bo w wieku 17 lat trafiłem do drużyny seniorów. Nie prezentowaliśmy wtedy jakiejś oszałamiającej klasy. Ale to były czasy tzw. przedskomrowe. Bardzo amatorskie i bardzo fajne.

Pamiętam, że pierwszy mecz zagrałem w Mrozach (kiedyś woj. siedleckie). Taka drużyna Watra Mrozy. Pamiętam niewykoszone boisko. W debiucie dwie brameczki udało mi się zapakować. Jak przejeżdżam przez te Mrozy, zawsze to pamiętam. To był sierpień ’86 r. Chodziłem sobie do liceum. Do okresu, kiedy podjąłem studia, a nawet troszkę dłużej występowałem w seniorach. Potem się tak życie ułożyło, że trzeba było z tej piłeczki zrezygnować. Nie byłem jeszcze starym zawodnikiem.

Jak wchodziłem do zespołu, było fajnie – bo była to mieszanka rutyny z młodością. Był jeszcze Waldek Pawlina, Marek Marciniuk jako grający trener. Z bieganiem było u niego gorzej, ale jak przyjął piłeczkę albo rzucił dłuższe podanie, to było widać, że kręcił się koło prawdziwej piłki. Był Tomek Odrzygóźdź, Zdzicho Bieniek, Zbyszek Osipik, Sławek Pietruk – gwiazdy. Nie ma co gadać. Człowiek się od nich sporo nauczył. Obśmiał się też dużo.

A z mojego pokolenia też charakterystyczni, fajni ludzie – bramkarz Andrzej Lemieszek (na zdj. powyżej), obecny ks. proboszcz. Później zaczęli wchodzić młodsi – Piotruś Szymala z jego pokoleniem.

To była końcówka komuny. W kraju była bida, ale na sport w tej bidzie były jakieś pieniądze. Znakomicie wspominam obozy zimowe, które w czasie ferii zimowych odbywały się w Rabce. To były rzeczywiście obozy sportowe, z dwoma jednostkami treningowymi dziennie. Z bieganiem w kopnym śniegu po górach, jak kadra Antoniego Piechniczka (śmiech).

W ’88 r. pojechaliśmy za granicę. To był pierwszy w moim życiu mecz zagraniczny. Zagranica była bliska bo był to Związek Radziecki. Białoruska Republika, miejscowość Hancewicze. Pamiętam tą atmosferę – nam się wydawało, że w Polsce jest biednie. Późny Jaruzelski, wiadomo – dziadostwo totalne. Ale jak się pojechało tam, to człowiek docenił co tutaj było. Jak Polska wygląda, jak ludzie żyją.

Mieszkańcy, gdzie zajechaliśmy pięknym polskim autokarem, z chłopaków zdejmowali dżinsowe kurtki, żeby je kupić. Pamiętam – Arek Szwed pojechał nie z myślą o handlu, tylko włożył dżinsową kurteczkę – była chyba nawet polska, nie amerykańska i zdjęli z niego i za dobre pieniądze puścił. Później szliśmy i kupowaliśmy płyty winylowe, które w ZSRR się ukazywały bez praw autorskich. Dlatego oni mieli wszystko. Niektóre rzeczy Rolling Stonesów mam stamtąd do dziś, z tamtej wyprawy.

Sam mecz – jeśli dobrze pamiętam – wygraliśmy 3-2. Graliśmy z drużyną może mniej ligową, a więcej zakładową. To spotkanie było przy jakiś dużych zakładach. Graliśmy składem juniorskim, bo seniorzy pojechali na wyjazd, ale się zawieruszyli… Zostali w hotelu, była historia z jakąś potańcówką

Wybita szyba, ręka w gipsie…

Ktoś tam rozwalił szklane drzwi, więc nie mógł grać itd. Ale dzielnie stawaliśmy i wygraliśmy 3-2 ten mecz. Wcześniej były międzynarodowe potyczki w historii Orląt. Niesamowitą atmosferę miała impreza, która się odbyła po meczu. W tym zakładzie była np. sauna i basen. Dla nas było to dosyć zaskakujące. Normalna, 100 % odnowa biologiczna. Po tej odnowie normalna impreza, taka we wschodnim stylu. W lesie, na polanie.

______________________________________________________________________________________________

Purgatorium, cz. 99:

Pamiętam dużą leśną polanę rozświetloną reflektorami kilku stojących w kręgu ZIŁ-ów. Wielkie ognisko, obok stanowiska do grilla i piekące się na nich ryby i mięso. No i wódka. Dużo wódki.

Nawalony jak stodoła oficer w mundurze, kapitan czy major (zebrał tam się cały miejscowy establishment), było mu – pamiętam – Kola, zaprzyjaźnił się błyskawicznie z jednym z naszych trenerów i wykrzykiwał czerwony na gębie: – Pietia, ja prijedu k tiebe w Polszu. Na tankie! Czetyre tankista i sabaka!

Ciekawe, co u Koli… Też wyparował?

Chłopaki z zakładu, z którego drużyną graliśmy mecz, opowiadali nam wtedy jak wysyłano ich „do zabezpieczania” Czarnobyla w pierwszych dniach.
– Jak to? – pytaliśmy. – Abyczna… – odpowiadali…

Stamtąd do Czarnobyla był spory kawałek drogi, choć wcale nie taki duży jak na ichnie przestrzenie. Ale jechali: bardziej z powodu rozkazu niż delegacji, bo był to chyba jakiś mocno zmilitaryzowany zakład pracy.

Niektórzy z nich zaczynali chorować. To było jakieś dwa lata po wybuchu.

________________________________________________________________________________________________

No i oczywiście, działacze i pion trenerski który się tam mocno przytulał i zaprzyjaźniał.

Widać było, kto ma doświadczenie w tym jeżdżeniu na Wschód. Wtedy tam się jeździło na tzw. handel. Sprzedawało się rzeczy, których tam nie było. Np. ubrania – byle jakie, ale dla nich szalenie atrakcyjne. A można było przywieźć jakiś towar typu pralka, telewizor. Oczywiście, trzeba było to wszystko z celnikami omówić…ale były na to też sposoby.

Pamiętam, że dużo towaru jechało z powrotem tym naszym autokarem. Ja przywiozłem płyty.

Pamiętam, jak poszliśmy z Darkiem Wołkiem je kupować. Dziewczyna w sklepie pokazuje to, co ma na półce. Ale widzi, że Polacy i od razu sugeruje. że na zapleczu ma dużo więcej. Rzeczywiście tak było.

Ale „Munia” zaczął się wygłupiać:

-Diewuszka, a kak da ja by paszoł, k’milicja nie ru?

-A ona: Idi, idi!- i tak się zdenerwowała

Oczywiście, to były żarty. Poszliśmy na to zaplecze. No i tam atrakcyjne tytułu: Elvis Presley, Deep Purple, Rolling Stones, The Doors. Mam je do dziś

Wtedy nie do dostania w Polsce…

Kompletnie. Te wydania są dosyć toporne. Te płyty mają troszkę inną wagę. Są ciężkie, tłoczone mniej fachowo niż na Zachodzie. Ale wtedy porównywalna jakość z polskimi winylami.

Była planowana rewizyta?

Na 100 %. Przełom ’89 chyba zdecydował o tym, że to nie doszło do skutku.

Znakomicie bawili się tam młodsi zawodnicy. Chłopcy odkryli, że stać ich na jeżdżenie taksówką, gdzie tylko zechcą. Taka była różnica tych kursów. Rozbijali się po okolicy. Podrywali dziewczyny w hotelu, które tam pracowały. Ale też udawało się z tymi dziewczynami prowadzić poważniejsze rozmowy. Czasem nawet, tematy eschatologiczne. Wyjazd, który utkwił w pamięci.

 

Moi trenerzy

Trenerzy się zmieniali. Pan Marek Marciniuk, który grał w Motorze Lublin z Władysławem Żmudą. Zdobywali juniorskie mistrzostwo Polski. Później ciężka kontuzja spowodowała, że nie rozwinął swego talentu. To był trener dosyć wymagający, ale też potrafiący pochwalić – jeśli mecz ci wyszedł. Pamiętam, że po strzeleniu kilku bramek, miałem takie gwiazdorskie podejście do sprawy. A tu nagle, na którymś meczu ławka. Dobrze, jestem zdziwiony, ale wchodzę w drugiej połowie. Robię asystę, strzelam bramkę. Trener zadowolony, ale potem mi mówi: no po to to było.

Śmiesznie było, gdy grającym trenerem był Zdzicho Bieniek. To są same anegdoty. Zdzicho – wiadomo – na boisku drużynę ciągnął. Był po wypadku, gdzie miał niesprawną rękę. Wiekiem też już odbiegał, ale odprawy były legendarne. Potrafił sam mecz wygrać. Świetny asystent, sporo goli też strzelał.

Ziaba miał to „coś”: naturalny dar, który mógł go zaprowadzić do dużo większej piłki, gdyby urodził się w jakiejś Łodzi czy Warszawie. Grałem z nim w drużynie przez parę lat, trochę brameczek się z jego podań strzeliło, to wiem… Wtedy, mimo wieku i nie w pełni sprawnej ręki, często był ciągle najlepszy na boisku. Porównywalną skalę talentu mieli w tamtych czasach chyba tylko jego brat Bida, i jeszcze Buncol, ale to byli napastnicy. Ziaba był królem środka pola, mistrzem asyst, ale bramek też strzelał bardzo dużo. I śmiechu było z nim co niemiara! Nie zapomnę jego odpraw przedmeczowych (były czasy, kiedy był naszym grającym trenerem): „Długa piła, krótkie krycie, a w przodzie Mazureczek swoje zrobi…”.

Na obozie zimowym w Rabce spędzaliśmy wieczory także konstruktywnie. Np. robiąc konkurs na temat przepisów piłkarskich. Pytania były trudne – przygotowywał je Tomek Odrzygoźdź. Zdzicho przez same swoje doświadczenie wiedział mnóstwo i zazwyczaj wygrywał te konkursy. Przy tej okazji umówiliśmy się, że jeśli będzie na wiosnę mecz, w którym będziemy mieli dużą przewagę albo dużo będziemy dostawać to strzelimy sobie rzut karny na raty. Ja nigdy nie strzelałem „jedenastek”. Unikałem tego, nie czułem się w tym dobrze.

Umówiliśmy się ze Zdzichem, graliśmy z Unią Krzywda. Prowadziliśmy 4,5-0. Końcówka meczu, ja wykonuję ten karny, podaję do Zdzicha, on objeżdża bramkarza – pada gol. No, oczywiście protesty, bo rzadka rzecz. Ale sędzia zachował się – wskazał na środek. Mieliśmy ubaw.

Ze Zdzichem pamiętam treningi w „wilczych dołach”, gdzieś tam za osiedlem Zabielska. Raz, dwa w tygodniu zaliczaliśmy to, zwłaszcza w okresie przygotowawczym – to była ostra katorga. W dół, po kopnym piachu. Było ostro.

Potem, przez pewien czas grającym trenerem był Tomek Odrzygoźdź. Zawsze znakomicie przygotowany fizycznie, zresztą wytrawny nauczyciel wuefu. Fachowiec, duży nacisk kładł na przygotowanie fizyczne. Było sporo biegania. Ja uwielbiałem biegać. Z samego treningu piłkarskiego, wygrywałem zawody na 800 i 1500 metrów. Jeździłem na przełaje szkolne itd. Byłem zawodnikiem wybieganym i mi ten trening pasował.

Potem przyjechał do Radzynia pan Stefan Mikuła. Trener z doświadczeniem, w Kotwicy Kołobrzeg. Do Radzynia trafił chyba w związku z wykonywanym zawodem. Zamieszkał przy ul. Ogrodowej- za płotem stadionu. Najpierw ciągnął nas w juniorach, a później w seniorach. To był mentor. Bardzo polubiliśmy się z trenerem. Bywało, że z Tomkiem Odrzygoździem wpadaliśmy do trenera na jakiś pucharowy meczyk w środy. Kolegowałem się z córką trenera, Moniką. Bardzo pozytywna postać, troszeczkę z innego świata i kultury piłkarskiej. Nie z tej naszej przaśnej, wschodniej.

Był jeszcze Piotr Spozowski.

Nigdy nie miałem trenera, na którego bym narzekał. Wtedy była taka mentalność -trener jest, jaki jest. Ma prawo cię opieprzyć, zdjąć cię z boiska. W ogóle nie wystawić do meczu. I dyskusji nie było. To się później zmieniło, jak przyszedł Piotrek Szymala i jego pokolenie. Oni nie chcieli schodzić z boiska, jak trener machał w ich kierunku (śmiech).

Wtedy były inne czasy. W piłce liczyła się drużyna, nie było gwiazd.

Wspomnę Mirka Hułasa – mieszkał w Lublinie, ale pomieszkiwał w Radzyniu. Bardzo fajny defensywny zawodnik, dużo widzący na boisku. Pomagający. Pojawił się z zewnątrz.

Jeśli spotykasz się z kimś, z kim grałeś w piłkę to masz świadomość, że nic bardziej nie zbliża. Nie wiem, może wojsko…

Nie chodzi o to, czy był profesjonalizm,  czy jego brak. Czasami graliśmy fatalnie, słynny mecz z Huraganem Międzyrzec. Prowadząc 3-0, przeciwnik gra w 10-tkę. Wychodzimy na 2. połowę i po prostu stajemy, przegrywamy 3-4. Największy wstyd w moim zawodniczym życiu. Ale takie mecze po prostu się zdarzają.

Z drugiej strony nieoczekiwane wiktorie. Wyjazd do Łukowa, kiedy Orlęta miały uzasadnione III-ligowe aspiracje. My ostatni, oni pierwsi w tabeli. Wygrywamy 2-1. Włodek Bieniek „Bida” strzelił oba gole, ja pojawiłem się na boisku. No i wściekłość miejscowych kibiców, bo przyjeżdża ostatnia drużyna i odbiera im nadzieje awansu do wyższej ligi. Poleciały jakieś kamienie, prawie doszło do rękoczynów. Musieliśmy po prostu uciekać.

Stadiony

Były niebywałe. Jeśli ktoś zagrał w tamtych czasach mecz w Rzeczycy k/ Międzyrzeca, to wie, co przeżywali Polacy na meczu eliminacji z Maltą do mundialu ’82. Wąziutkie boisko, wysypane jakimś żużlem, krótkie. Nie wiem, jak te boiska przechodziły weryfikację. Często były to place niewykoszone.

Nie zapomnę też stadionu w Hannie. 2-3 metry za linią boczną zaczynał się las. Zbyszek Bober poszedł szukać piłki, która wyszła na aut. Znalazł grzyba. Normalny, porządny grzyb. Położył go sobie przy linii i później do domu zabrał. To jest autentyk, ja to widziałem na własne oczy (śmiech).

Patrzysz na Orlęta jako kibic, piłkarz, teraz jako tata Antoniego. Czy w pewnym momencie przestajesz patrzeć na klasę rozgrywkową seniorów, tylko spoglądasz szerzej. Wynik czy pozycja seniorów ma znaczenie? Jak przetłumaczyć, że to nie jest esencja klubu?

Teraz będzie taka próbka. Jeśli chłopaki w IV lidze będą grać fajnie, oni nawet nie muszą jej wygrywać, a mecze będą ciekawe – padną bramki, będzie dużo dobrej gry, to ludzie szybko zapomną. Nikt nie będzie tej III ligi wspominał. Nie stać nas na nią finansowo – i trzeba sobie to jasno powiedzieć.

Jak przychodzę na stadion, to jestem kibicem. Nie jestem żadnym działaczem, byłym piłkarzem, ale kibicem. Ja chcę się dobrze bawić. Pośmiać się z kolegami, obejrzeć parę akcji. Tak, żeby coś się działo, były jakieś emocje.

Przez parę lat w ogóle nie chodziłem na piłkę w Radzyniu. Później zacząłem chodzić i to tak, że bywałem na wszystkich meczach domowych. Ale pamiętam, że często wychodziłem zniesmaczony. Po jakimś bezbarwnym meczu, owszem – pełnym walki. Był wynik 0-0 albo 1-0. Męka, przyjemności dla kibica to w tym wszystkim nie było. O wiele milej wspominam czasy, kiedy Orlęta były w niższej lidze i się człowiek dobrze bawił. Mecze kończyły się hokejowymi wynikami. Ale było fajnie – i o to mi chodzi.

Jako rodzic Antka – bo od 4 lat syn trenuje, to już się sporo widziało. Generalnie sam pomysł certyfikacji i tego, że są sprawdzane standardy. To, że weryfikowalne jest, jak przygotowani są trenerzy – że oni muszą mieć papiery itd. Że drużyny muszą liczyć tyle i tyle zawodników. Wygląd tych drużyn, stroje – wszyscy się w jednolitych strojach, nawet na treningu. Piłki, trawa do dyspozycji – to jest absolutnie nieporównywalne z tym, co było za moich czasów.

Piłki, którymi trenowaliśmy – to było coś nieprawdopodobnego! Jeżeli był trening w deszczu, to piłka ważyła kilogram albo i więcej. Sprzęt sportowy, buty – inna sprawa, że ciężko to było dostać. Trenowało się w korkotrampkach.

Pamiętam ten rytuał, że co sobota wieczór czyściłem te buty. Sprawdzanie, czy są dokręcone korki. Spędzałem przy tym godziny. Teraz są zupełnie inne czasy. Ubolewam, że dzieci chcące grać, uczą się grać dopiero w klubie.

Boisko na Bulwarach zarasta. Nie widać chętnych. Inna kwestia, że jest mniej dzieci niż wtedy. Orliki też często świecą pustką.

Czego życzysz „biało-zielonym” na kolejne 100 lat?

Chciałbym, żeby ten klub wreszcie doczekał się wychowanków, którzy pojawią się w dużej piłce. Wiem, że to jest trudne, bo dzieciak 10- czy 12-letni już jest obserwowany, ale niech tak będzie. Ktoś, kto – powiedzmy – 5,6, 7 lat potrenuje w Orlętach i zrobi karierę, to będę jak starzec Symeon i będę mógł odejść z tego świata.

Prawda jest bolesna. Jedynie pan Włodek Andrzejewski na najwyższym poziomie rozgrywkowym grał i to dawno, w latach 80-tych. Za późno trafił do tej dużej piłki. Z tego, co słyszałem, był znakomitym zawodnikiem. Jakby trochę więcej szczęścia, to byłoby dużo lepiej. Ale to jest dla mnie największy ból.

I właściwie, jakby zmienić profil funkcjonowania klubu, tak jak działa TOP-54 Biała Podlaska. Oni już skupiają się tylko na wychowywaniu piłkarzy. Nie bawią się w piłkę seniorską.

U nas jest to niemożliwe, bo mamy praktycznie jeden klub, jak wycofała się z rozgrywek Młodzieżówka. Zostały tylko Orlęta.

Ale też smutne jest to, że nasi zawodnicy dostają lepsze propozycje kontraktów w drużynach z niższych lig, z powiatu radzyńskiego. I to są nieporównywalne pieniądze. Tam ani tempo gry, ani ilość treningów w tygodniu w ogóle nie jest porównywalna. Zawodnik, który nie myśli o swoim rozwoju jako piłkarz, a chce sobie dorobić do pensji, czy w ogóle mieć jakieś pieniądze, jako młody chłopak, tam idzie i jest rekreacja za pieniądze. Też im się nie dziwię.

Natomiast jestem często na treningach i widzę grupy dziecięce, czasami młodzieżowe. W Radzyniu jest naprawdę dużo talentów. Są chłopaki i też dziewczyny absolutnie się wyróżniający. Mam nadzieję, że nie będę na to długo czekał, że ktoś, gdzieś wypłynie.