W głębokiej kotlinie ulicy, otoczonej ze wschodu, północy i południa podkową wieżowców, płynęła struga samochodów, powracająca do rodzinnych źródlisk. Słońce suwało się po krawędziach chmur, wyzłacając je i zabarwiając ich rąbki krwią zachodu.

Werner i jego żona wracali do domu z nadzieją, że pod koniec jesieni pół miliona odłożą, za dom zapłacą, samochód synowi zakupią i jakoś przebidują do wiosny. Pracowali od świtu do nocy, tylko w piątki kończyli wcześniej nieco, żeby szybciej być w domu, przy dziecku. Godziny, które chcieli zaoszczędzić dla rodziny, zawsze jednak kradły im uliczne korki. Tak było i tym razem.

Z dala noc już szła. Budynki i samochody traciły swe kształty i kolor naturalny w pomroce, która snuła niewidzialnymi falami, a oni wciąż stali lub wlekli się jak pełznąca mgła na jedynce.

Wernerową strach ogarnął. I tęsknota. Od pięciu dni nie widziała syna. Przez cały tydzień nie myślała o nim, bo praca w globalnej firmie headhunterskiej rozprasza wszelkie myśli, unicestwia je prawie i mąci, ale teraz ten bezruch uliczny zniewolił ją do skupienia się, zaczepienia myślami o to dwudziestodziewięcioletnie chłopię…

– Kochanie! – mówi trwożliwie – może wysiądę i podjadę metrem?…

Werner nie odpowiedział, jakby nie dosłyszał. Tkwił wpatrzony w tylne światła Peugeota 208, który ich wyprzedzał.

– Kochanie?

– Ej…- mruknął od niechcenia.

Zamilkli.

Na niebie płonęła pierwsza gwiazda.