Czekan szarpnął za pierwszą klamkę – zamknięte. Podbiegł do następnych drzwi, ale tutaj też nie dało się wejść.
Na korytarzu robiło się coraz ciemniej, słońce już zniknęło za ruinami budynków. Znaleźli pod ścianą jakieś papiery, zostawili je. Stanęli przy schodach. Piętro niżej błysnęło światło. Staszek przytrzymał Czekana za rękę, ale ten tylko się szarpnął. Zacisnął pięści i zaczął się skradać, zdecydowany zrobić coś, cokolwiek, byle tylko nie być bezczynnym.
Przed nim były tylko jedne drzwi, jedna cholerna klamka, której nigdy nie należało naciskać. W półmroku panującym w sali zobaczył sylwetki ludzi siedzących nieruchomo pod ścianami. Przez długą chwilę nikt nie wykonał nawet najmniejszego ruchu. Wszyscy mieli oczy utkwione w jeden punkt. Na środku, na stole przykrytym zielonym suknem, stała lampa naftowa, która rzucała słaby blask na sztywne sylwetki.
Czekan stał w progu i patrzył na to dziwne zbiorowisko. Był tam ten okularnik, był grubas, którego wcześniej widział na schodach. Był przewodniczący Rady Narodowej, a obok niego siedział przedwojenny starosta z wielką raną wokół szyi po pętli, którą zarzucili mu Niemcy w listopadzie 1939 roku. Niemożliwe, żeby to był on. W końcu Czekan na własne oczy widział jak starosta dyndał przez trzy dni na wietrze.
Zdawało mu się też, że w migotliwym świetle zobaczył też swojego dowódcę z lasu Korewicza, który przecież zginął kilka miesięcy temu. Siedział w poplamionym krwią mundurze i jako jedyny spojrzał na nich, uśmiechając się wargami nadgryzionymi przez robaki. Dowódca oddziału Gwardii Ludowej, którego Niemcy bili przez tydzień siedział naprzeciwko Korewicza. Jego krzyki było słychać na rynku i nic dziwnego, że on z kolei, nie uśmiechał się. Wszyscy trzymali się za ręce. W milczeniu patrzyli w jeden punkt.
Czekan stał na środku auli. Spojrzał na Staszka, którego oczy były jakby w gorączce.
– Chodźmy stąd…
– Widzisz to samo, co ja?
– Widzę tylko jakieś światło na środku.
– A ludzi? Tych wszystkich ludzi? Korewicza?
Staszek nie zdążył mu odpowiedzieć, bo nagle zrobiło się jasno jak w dzień.
– Co wy tu robicie?! Kim jesteście?! Łapać ich!
Z zakamarków pomieszczenia wyskoczyło kilku żołnierzy. W rękach mieli pistolety. Nie było czasu na zastanawianie się. Czekan odwrócił się na pięcie i rzucił w dół schodów. Staszek biegł tuż za nim, a z drugiej strony budynku nadciągali już kolejni.
– Staaaać!
– Tu, w lewo! – Czekan rzucił się w mały korytarz. Był przekonany, że kolega skręcił razem z nim. Na końcu były drzwi do małej oficyny, chyba kotłowni. Wybiegł na podwórze, potknął się o wiadro, zerwał znów na nogi i popędził na ulicę. Wypadł w mrok, skręcił w lewo. Z tyłu usłyszał tupot nóg, a zaraz potem szamotaninę. Nawet się nie obejrzał, przeskoczył przez mur. Zdążył w ostatniej chwili, grad kul uderzył o cegły.
– Stój, job twoju mać!
Pędził, ile sił w nogach. Myślał, że zgubi ich za torami, ale ścigali go dalej. Cały czas słyszał tupot nóg. Ilu ich było? Może dwóch lub trzech? Za załomem muru wskoczył do leja po bombie. Chwilę nasłuchiwał. Kroki wyraźnie zwolniły. Ten, kto go ścigał, już nie biegł, ale skradał się, oświetlając drogę latarką. Za chwilę pojawiły się drugi, a potem też trzeci snop światła. Za chwilę już tu będą. Nie ma szans, żeby się ukryć, albo walczyć. Trzeba uciekać, ale gdzie?
Zamajaczyła bryła kościoła z przetrąconą wieżą. Wysunął się ostrożnie z dziury, przeczołgał pod murem, a potem ruszył pędem. Wewnątrz paliło się światło, dochodził śpiew. Bez wahania wbiegł po schodach do środka. Rozglądał się, dysząc ciężko. Ktoś złapał go za rękę, chciał się bronić, ale to był młody wikary.
– Chodź!
Otworzył mu drzwi do krypty i niemal siłą tam wepchnął. Czekan wciągnął wilgotne powietrze, pachnące starym drewnem i dawno pogrzebanymi trupami. Nasłuchiwał, a ponieważ nic się nie działo – usnął.