Praca przy usuwaniu gruzów była ciężka, ale nigdzie indziej nie udało się zaczepić. Do szewca Wróbla wrócił syn, u piekarza też nie potrzebowali pracowników. Chcieli ze Staszkiem iść do tartaku, ale właściciela zwinęło UB za pomaganie żołnierzom AK.
Przy gruzach brali każdego, nie pytali o to, skąd się przyszło, ani co się robiło w czasie wojny. Mógł poprosić ojca, żeby mu załatwił pracę na kolei, ale nie chciał się odzywać do starego.
Przy gruzach mógł się zmęczyć, nie myśleć. Lubił to, chociaż to była praca dla czerwonych i z czerwonymi, ale powtarzał sobie, że to przecież przy odbudowie miasta. Zresztą, z brygadzisty taki był komuch jak z dupy rakietnica i zawsze żegnał się przed robotą, a jak chodził za potrzebą, to brał „Trybunę”, a potem wracał z pustymi rękami.
– Dziś wyjątkowo zimno. Stańcie tam, przy wejściu. Trzeba odgruzować schody, bo dzisiaj wieczorem jest jakieś plenum. Ma być ładnie i czysto. W południe idźcie na kawę.
Po południu znaczna część pracy była zrobiona. W samą porę, bo właśnie zaczęli zjeżdżać się czerwoni. Czekan przystanął z boku i patrzył, jak do budynku przedwojennego starostwa wchodzili nowi władcy. Jeden, z nalaną czerwoną mordą, w rozpiętym pod szyją mundurze, bo inaczej nie mógłby złapać tchu, gramolił się po schodach. Inny wyglądał nawet na intelektualistę. Niósł pod pachą teczkę i co chwila poprawiał okulary. Trzeci dźwigał stertę papierów i nerwowo rozglądał się na boki. Za chwilę podjechał następny samochód, a potem zaparkował jeszcze jeden. Na koniec zatrzymał się gazik, z którego wysiadł oficer w mundurze oficera Armii Czerwonej.
Czekan patrzył i coraz bardziej świerzbiały go ręce. Myślał o sowieckich bagnetach, które błyszczały za tymi ludźmi. Przypomniał mu się wuj, który był posterunkowym przed wojną, a teraz leżał gdzieś w lesie, pewnie pod Katyniem. Jak żywy stanął mu przed oczami dowódca jego oddziału, major Juliusz Korewicz „Diabeł”, który pojechał na spotkanie z komunistycznymi partyzantami i radzieckimi oficerami, i już z niego nie wrócił. Zawiał jesienny wiatr. Przed wejściem do budynku żołnierze z pepeszami przewieszonymi przez ramię palili papierosy.
– Ej, wy tam… – Czekan spojrzał, skąd dobiegał głos. U dołu schodów stał ten urzędnik, który wcześniej niósł stertę papierów i machał do niego. – Możecie mi pomóc?
Czekan oparł się na trzonku łopaty.
– Chodźcie, chodźcie. I weźcie kolegę. Są ciężkie skrzynie do wtargania, a nie ma mi kto pomóc.
Czekan spojrzał na brygadzistę, który tylko skinął głową, więc wytarł ręce o spodnie, pociągnął Staszka za rękaw kurtki i razem zeszli do człowieka, który ich wołał. Na pace ciężarówki rzeczywiście stało kilka ciężkich, drewnianych skrzyń, zabitych gwoździami.
– Wojaki się nie ruszą… – okularnik mamrotał trochę do siebie, a trochę do chłopaków. – Weźcie je i wnieście na górę.
Skrzynie były ciężkie. Zsunęli je z trudem na ziemię, a potem zaczęli wciągać po schodach. Żołnierze przy drzwiach palili papierosy, pluli od czasu do czasu, oparłszy ręce o przewieszone przez barki pepesze.
– Szto wy tam diełajetie? – jeden z żołnierzy zastąpił im drogę.
– Oni są ze mną – komunista zadyszał się, biegnąc z teczką pod pachą. – Wnieście to jeszcze na pierwsze piętro i postawcie w korytarzu. Potem poczekajcie na mnie na dole, odwdzięczę się – mężczyzna wziął głęboki oddech, a potem pobiegł korytarzem i zniknął za wielkimi drzwiami.
Zostali w wielkim, pustym korytarzu sami. Czekan rozejrzał się, żadnego człowieka, nikogo, kto by choć herbatę sobie parzył, tylko gdzieś daleko słychać było kroki, które zaraz umilkły. Postawili skrzynię. Wysokie, bielone ściany starostwa były popękane. Przed wojną raz przyszedł tutaj z ojcem i pamiętał, jak trzymał go mocno za rękę, żeby się nie zgubić. Pod ścianami czekał tłum ludzi. Pamiętał jakiegoś wieśniaka z żoną i Żyda w chałacie. Ojciec rozmawiał z wysokim, chudym mężczyzną z wąsem, który miał wysoki, piskliwy głos. Chyba się kłócili, bo ojciec cisnął czapką o ziemię, a zaraz potem wyszli.
– Czekan, idziemy? – Staszek drapał się za uchem.
– Trzeba się rozejrzeć.
Przez okno wpadało zachodzące, jesienne słońce, które zdradzało tańczące drobinki kurzu i, szczególna rzecz, oświetlało leżącego na podłodze przedwojennego orła. Róg herbu był odłamany, na szpony narzucone były jakieś szmaty, wszystko pokrył kurz, ale orzeł dalej leżał. Ktoś go chyba odgrzebał i specjalnie tutaj przyniósł, nie wiedząc jeszcze, że z koroną na głowie „kurica” nie może zawisnąć. Wszystko tu było czasem przeszłym, dokonanym.
– Co chcesz zrobić?
-Krzywdę.