Nie jestem „ludowcem”. Chociaż może powinienem być z racji pochodzenia. Nie moja to wina, uważam. Oferta ludowców oscylująca pomiędzy cenami skupu a serwilizmem mnie nie interesuje. Inaczej postrzegam wieś: i tą chłopską i tą szlachecką. Doskonale wymieszały się one w czasach powstań, wojen i okupacyj. Bo na końcu, w lasach, w krzakach, w bagnach, w błocie, zachowując ostatnią kulę dla siebie (chyba, żeby przyszedł po mnie ktoś znaczniejszy, to wtedy dla niego) trwał wieśniak, małorolny albo i bezrolny gołodupiec. Ale zawsze pan – pan samego siebie. I pan tego kawałka ziemi pod płotem czy koło śmietnika, w którym życzliwi go pochowali.
Dopóki wieś nie zrozumie przesłania, jakie niosą życiorysy takich ludzi jak Antoni Dołęga, Józef Franczak czy Stanisław Sojczyński, to z Polską nie będzie dobrze.
A jak będzie dobrze, to będzie znaczyło, że wieś zrozumiała…
To tak przy okazji 1 IX.