… i choć nie znałem karabuckiego dość dobrze, zrozumiałem, że zapraszają nas na jakieś wielkie plemienne święto.
Krzyk papugi wbił się kolorowym sztychem w mój poranny sen. Wyplątując się z moskitiery, przypomniałem sobie wczorajsze zaproszenie. OK, pokażemy się tam na pewno, drodzy tubylcy. A wujek Jimi zrobi przy okazji kilka zdjęć dla „National Geographic” i zarobi parę tysiączków na chlebuś i zimną coca-colę.
O wyznaczonej porze ludzie zebrali się pod totemicznym słupem. Wyległa tam niemal cała wioska – małe dzieci, kobiety z niemowlętami u piersi, nawet bezzębni starcy. Nie było tylko młodych mężczyzn. Jane była tym wyraźnie zaintrygowana. Z małą kamerką przy oku podnieconym szeptem mówiła coś o niesamowitych inicjacyjnych obrzędach wojowników. Po chwili tłum ruszył w stronę polany, śpiewając i pokrzykując rytmicznie. Niektórzy malcy dźwigali z wysiłkiem duże bębny z wydrążonych pni drzewa uruka. Przetarłem obiektyw. Byłem gotowy.
Polana. Kobiety, dzieci i starcy usiedli z boku za linia namalowaną na ziemi. Mężczyźni stali w szeregu na skąpanym w słońcu placu. Po chwili rozbiegli się po nim zajmując pozycje. Usłyszeliśmy przeraźliwy gwizd i… zaczął się mecz.
Wygrali Żonaci 4:2, ale młody Bakulu z drużyny Kawalerów zdobył dwie przepiękne bramki. Stary Morcheeba, ukazując w uśmiechu nagie dziąsła, powiedział do mnie: – On gra jak Mbappe, prawda?
Przytaknąłem. A zdjęcia opchnąłem „France Football” za…