To był turniej kunktatorstwa i pięknego futbolu. Turniej usypiających meczów i pasjonujących starć. Turniej gorzkich pożegnań legend i imponujących początków wielkich (?) karier. Turniej gorszy od poprzedniego, ale z cholernie mocnym mistrzem!

Hiszpania wygrała wszystkie swoje mecze, sześć z siedmiu w normalnym dziewięćdziesięciominutowym trybie. Każde jej zwycięstwo było zasłużone, niemal zawsze po imponującej grze. Pokonała Chorwację, Włochy, Niemcy, Francję, wreszcie Anglię. Po prostu musiała zostać mistrzem Europy!

Sam finał? Widziałem lepsze, widziałem gorsze. Pierwsza połowa przeciętna: normalna w wykonaniu Anglików, jedna ze słabszych (trzeba przyznać) w wykonaniu Hiszpanów. Bez historii i na warunkach drużyny Southgate’a. Natomiast w drugą La Roja weszła tak, że… No lepiej się nie dało!

Gol znakomitego Nico Williamsa po ślicznej akcji zwiastował koncert Hiszpanii. W kolejnych kilkunastu minutach powinna ona zamknąć ten mecz. Ale wraz z tempem gry Hiszpanów, rósł w tym meczu Jordan Pickford. Tylko jemu Anglicy zawdzięczają utrzymywanie się przy życiu. Southgate zrobił zmiany (znowu nie bał się szybko zdjąć nieprzydatnego Harry’ego Kane’a, którego reakcje po zejściach w finale i wcześniej wskazują na to, że doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej aktualnej formy) i jego piłkarze zaczęli walczyć, jak lwy. Wyrównującego gola wręcz wyszarpali, choć dokonali tego po przedniej akcji. Lecz znowu i jak zwykle to do Hiszpanii należało ostatnie słowo. Grający najlepszy futbol w życiu Marc Cucurella wykonał najważniejsze podanie w karierze, a wykończył je kolejny w turnieju złoty rezerwowy Mikel Oyarzabal. Drużyna De La Fuente mogła jeszcze wypuścić to zwycięstwo, ale zatrzymała desperacki powietrzny szturm Anglików, którzy tym razem przeznaczenia nie oszukali.

Wygrała Hiszpania – najlepsza drużyna. Przegrała Anglia – nudna, w mniej istotnych momentach słaba, ale w najważniejszych skuteczna. Na półfinale poprzestały: rosnąca w turnieju Holandia i mocna wyłącznie sugestywnie Francja. Rozczarowała Portugalia, która nie zrobiła kroku naprzód po pożegnaniu Fernando Santosa. Rozczarowane są Niemcy, którzy byli silnym gospodarzem, ale mieli pecha, zbyt wcześnie trafiając na Hiszpanów. Turcja to ciekawa, przyszłościowa drużyna. Podobnie Szwajcaria, która ugruntowała swoją pozycję, ale chyba czas na coś więcej.

Belgia i Włochy to place budowy, dlatego więcej osiągnąć nie mogły. Gruzja oczarowała, ale to raczej ciekawostka, splot szczęśliwych okoliczności eliminacyjnych. Niemniej, brawo! Słowacja była o krok od sensacji, ale mimo dość pechowego odpadnięcia z turnieju, nie stało się to raczej przypadkowo. Rumunia opróżniła bak w grupie. Podobnie Słowenia, która jednak może pluć sobie w brodę w stopniu jeszcze większym niż Słowacja. Dania jest nierówna – może gdyby trafiła na kogoś słabszego niż Niemcy…? Austrii szkoda, bo była rewelacją w grupie i dość pechowo (ale i na własne życzenie) odpadła.

Chorwacja i Serbia solidarne jak nigdy – rozczarowały totalnie. Skazana na pożarcie Albania ugrała punkt, a to już dużo. Węgrzy nie zrobili nic w meczach ze Szwajcarią i Niemcami, za co system ich ukarał. Z kolei Ukraina położyła turniej kompromitacją z Rumunią. Szkocja chyba nigdy z grupy nie wyjdzie. Czesi to za bardzo wybrakowana drużyna, żeby liczyć na więcej niż trzy mecze.

Polska zagrała średni mecz z Holandią, słaby z Austrią i dziwny z Francją. Kompromitacji nie było, historii do zapamiętania również.

W 2008 roku Luis Aragones zapoczątkował złotą erę hiszpańskiej reprezentacji. Odchodzącego na emeryturę Dziadka zastąpił Vicente Del Bosque, który przepięknie dzieło kontynuował. Czy Luis De La Fuente połączy osiągnięcia słynnych poprzedników? Jest mistrzem Europy U-19, U-21 i „dorosłym”. Sky is the limit! Viva Espana!