Zawsze gał na środku ataku. Od dziecka miał smykałkę do strzelania goli. Jego pierwszy trener mówił: „Synu, Lewandowski w twoim wieku to ci do pięt nie dorastał!”. I była to prawda. Już w wieku juniora doprowadzał do czarnej rozpaczy bramkarzy i kibiców wszystkich drużyn, przeciwko którym grał. Najlepsze kluby wręcz wydzierały go sobie. Zarabiał koszmarnie ciężkie pieniądze. Szybko trafił do reprezentacji. Już w debiucie strzelił trzy bramki w pół godziny – klasyczny hat-trick, jak mówią komentatorzy. Był wielki. Tego lata miał wreszcie wyjechać za granicę. Kontrakt był już podpisany. Siedział właśnie – może ostatni raz – w klubowej kawiarence. Wtedy przy stoliku obok usiadała ona. Podobała mu się od dawna. Była dziewczyną jego kumpla z drużyny, ale ostatnio coś się podobno między nimi popsuło. „Teraz albo nigdy…” – pomyślał. Podszedł do niej, zapytał o coś. Ona ładnie się uśmiechnęła, coś powiedziała. „Indolencja – przedstawiła się. Indolencja Strzelecka. Bardzo mi miło.” I spojrzała na niego rzęsistymi, krowimi oczyma. Były piękne.