Przez dłuższą chwilę było cicho, więc Chapman obrócił się do okna i patrzył w noc, aż poczuł uderzenie w kolano. Wyprostował się, napiął mięśnie. Nikt nie lubi takich niespodzianek.
– Wie pan, teraz zaczęło się dziać najdziwniejsze – nieznajomy żuł kanapkę, patrząc mu w oczy. – Zarosłem trochę tam, w tej cerkwi, opowiedziałem, co się stało, bo przecież pytali. To nie mogło zostać w tajemnicy. Jednego dnia przychodzi do mnie inny batiuszka i mówi, że mnie stąd wyciągnie, bo są ludzie, którzy mogą mnie wywieźć z tego gównianego kraju. Tak powiedział „gównianego kraju”. Mówił mi: za dwa dni pojedziesz do Parku Pietrowskiego, kupisz oranżadę i będziesz spacerował, trzymając ją w lewej ręce. Podejdzie do ciebie kobieta w zielonej sukience i poprosi o dwa papierosy. Powiesz jej tylko, że nie palisz od 12 lat i potem obrócisz się w lewo. Pójdziesz za człowiekiem, który będzie trzymał w ręku „Prawdę” i parasolkę. Bałem się strasznie, ale pojechałem, bo wiedziałem, że mnie prędzej czy później znajdą. Wszystko było, jak powiedział. Łaziłem po tym parku, już wieczór się robił. Podeszła kobieta, ładna, rude włosy miała. Zapytała, odpowiedziałem. Skręciłem w lewo, ruszyłem za człowiekiem z „Prawdą” w ręku. Minęliśmy jakiś mur. Odwrócił się do mnie i powiedział, że słyszał o mnie od przyjaciela i jeśli chcę uciec od KGB, to może mi pomóc. Powiedziałem, że mnie ścigają, nie wiem, za co i chcę wyjechać, ale muszą też zabrać moją żonę i dzieci. I wie pan, co mi odpowiedział…?
Chapman znów uniósł brwi, trzymając przy ustach butelkę. Pociągnął łyk i podał nieznajomemu.
– Powiedział mi – mężczyzna obtarł usta wierzchem dłoni – powiedział mi, żebym nie pierdolił, bo on dobrze wie, za co mnie ścigają. Wie, że gasiłem Czarnobyl i zamiast umrzeć, jak inni, to mam nadludzką siłę. Słyszał, że zabiłem dwóch czekistów i on, zanim zorganizuje cokolwiek, musi zobaczyć, co potrafię. A ja nic nie byłem w stanie pokazać. Zaśmiałem się tylko. I chciałem odejść, ale przytrzymał mnie za ramię. Wtedy podeszło jeszcze dwóch. Nie pamiętam, skąd wychynęli, wyglądali jak przechodnie. Jednego, to nawet nazwałbym komsomolcem. Otoczyli mnie, ten komsomolec złapał za rękę. Drugi wyciągnął strzykawkę. To jeszcze nic. Bo za tamtymi pojawili się kolejni, chyba było ich z pięciu – wszyscy na czarno. Pamiętam, że jeden śmierdział Biełomorami. Dopadli tamtych. To już byli nasi, znaczy z KGB.