Pociąg stukał i turkotał. Kołysał i usypiał. Uspokajał. Za oknem migały światła mijanych miejscowości, semafory. Czarne, znikające w mroku nocy bryły domów zlewały się w jedną masę. Był gdzieś w Europie, gdzieś między Strasburgiem i Monachium, a to najważniejsze. Kiedy zapadł zmrok, stracił orientację, ale więcej nie trzeba mu było wiedzieć.
Chapman wyciągnął nogi na siedzenie naprzeciwko. Lata spędzone w elitarnej, brytyjskiej szkole nie oduczyły go takiego zachowania. Nie oduczyły, bo nie chciał. To był jego sposób obrony przed całkowitym podporządkowaniem się konwencji, przed sztywnym kołnierzykiem i krawatem. Przed ciemnymi kolorami garniturów wieczorową porą, przed pytaniami, które wypada zadać i tematami, o których trzeba rozmawiać. Przed drinkami, które wolno pić i miejscami, które należy odwiedzać. Wszystko to wypełniał sumiennie. Z jednej przestrzeni wolności nie rezygnował, zwłaszcza że codziennie zmieniał skarpety. Mógłby jeszcze mlaskać przy jedzeniu i czasem nie używać sztućców, ale odruchowo bronił się przed tym zachowaniem. To już była granica, której nie wolno było przekroczyć.
Wyjął z kieszeni marynarki piersiówkę z 12-letnią whisky. Otworzył Biblię i wciągnął powietrze. Dobry Single Malt i psalmy to były jego najlepsze lekarstwa na czarne myśli. Najchętniej korzystał z obu jednocześnie, a teraz miał ku temu doskonałą okazję. Znów coś poszło nie tak. Znów usłyszał, że tak dłużej nie można, że ciągłe rozstania i samotne weekendy są nie do zniesienia. A gdzie rodzinne obiady? Czy znajdzie kobietę, która to wytrzyma? Eh, nie czas na takie rozmyślania.
„Zmiłuj się nade mną Boże, w łaskawości swojej, w ogromie swej litości zgładź moją nieprawość.”
Pociągnął spory łyk. Wtedy usłyszał na korytarzu kroki, jakieś zamieszanie. Ktoś szybko szedł, otwierał po kolei drzwi przedziałów, a potem z trzaskiem je zamykał. Mężczyzna odłożył książkę, nasłuchiwał. Już chciał stracić zainteresowanie, bo zrobiło się spokojnie, gdy w szybie pokazała się twarz: brodata ze zmierzwionymi włosami.
„Kurwa” pomyślał Chapman, przełknął whisky i uśmiechnął się. Zdjął nogi z siedzenia naprzeciwko, a to międzynarodowy znak, zapraszający do wejścia do przedziału. Bardziej przyjazny gest nie przychodził mu do głowy. Nieznajomy, stojąc za szybą coś powiedział, a potem otworzył drzwi. Bez słowa rozpiął kurtkę i usiadł. Na chwilę zastygł, tylko oddychał szybko, a oczami cały czas uciekał na boki. Zerkał za okno, wyglądał na korytarz, patrzył na podłogę. Poderwał się, ubłoconymi butami wskoczył na kanapę obok Chapmana, przyglądał się jakiejś plamie wysoko, pod sufitem. Potarł ją, polizał palce, wreszcie usiadł. Kiedy pociąg ruszył, wziął głęboki oddech i chyba dopiero wtedy zauważył, że nie jest w przedziale sam. Uśmiechnął się, wyciągnął rękę.
– Dobry wieczór… Ścigają mnie – powiedział i potrząsnął ręką towarzysza podróży.
Było to jedno z najbardziej absurdalnych powitań jakie Alexander Chapman usłyszał w życiu, a słyszał wiele bardzo nietypowych. Uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć, że co jakiś czas każdemu się taka historia może przydarzyć i on niczego dziwnego w tym nie dostrzega. Bo przecież może być tak, że wychodzisz w poniedziałek rano z domu do pracy, a we wtorek wieczorem już jesteś zbiegiem, ściganym przez policję. A co się wydarzyło pomiędzy, to nieistotne. Znów zapadło milczenie i słuchać było tylko stukot kół wagonów, toczących się gdzieś po Europie.