Można różnie postrzegać władze PZPN, ale w tym przypadku wykonały swoją pracę porządnie. Chodzi o dobranie przeciwników na przedturniejowe sparingi. Tym razem nie ma żadnych nikomu niepotrzebnych gier ze słabeuszami, a mecze z wymagającymi rywalami. Najpierw z Ukrainą.
Michałowi Probierzowi ten mecz miał przynieść odpowiedzi na pytania o ostateczny kształt kadry na EURO. Pierwszą otrzymał szybko i w niepożądanych okolicznościach. Już w drugiej minucie kontuzji kolana doznał być może największy pechowiec w historii polskiej piłki, Arkadiusz Milik. Selekcjoner wiedział, że traci napastnika, zanim ten zdołał z trudem i nie bez wsparcia zejść z boiska. Paradoksalnie, ta sytuacja miała pozytywne następstwa. Pierwszym był występ zmiennika Milika, czyli Kacpra Urbańskiego.
Pomocnik, który był jednym z odkryć w rewelacyjnej w tym sezonie Bolonii, to piłkarz z rodzaju tych, których potrzebujemy. Dobry technicznie, odważny, bardzo lubiący grę na jeden kontakt, a jeszcze bardziej po prostu piłkę jak najczęściej przy nodze. Przecinaków mamy dużo, a piłkarzy z wyobraźnią wciąż za mało.
Drugim następstwem kontuzji Milika mogła być gra jego kolegów. Ruszyli na Ukraińców i to się opłaciło. Po trzydziestu minutach Polska prowadziła trzema golami! Najpierw, po dośrodkowaniu jednego Sebastiana (Szymańskiego) z rzutu rożnego, w dużym zamieszaniu najprzytomniej zachował się inny Sebastian (Walukiewicz), wpychając piłkę do bramki. Następnie rywali zaskoczył centrostrzałem aktywny wczoraj Piotr Zieliński. Dzieło zwieńczył ładnym strzałem głową Taras Romanczuk, po kolejnej centrze z kornera, tym razem Michała Skórasia. Ukraińcy nie pomagali sobie bałaganem w obronie, ale to nie nasz problem.
Odpowiedzieli pod koniec pierwszej połowy, kiedy niezdecydowanie polskiego środka i linii obrony wykorzystał król strzelców LaLiga, Artem Dovbyk. Już wcześniej, przegrywając trzema golami, goście nieco się przebudzili. Ale zarówno przed, jak i po przerwie zbyt rzadko pokazywali, że są drużyną z dużym potencjałem.
Druga połowa nie dostarczyła emocji pierwszej i była dość wyrównana. U nas zadebiutował Jakub Kałuziński, który ostatecznie do Niemiec nie pojedzie; zagrali Moder i Bereszyński; no i dostał swój czas na boisku Lewandowski, niczym się tym razem nie wyróżniając. Zrobił to za to (tradycyjnie u Probierza) bardzo aktywny Zalewski. Obrońcy – poza wywiedzeniem w pole przez Dovbyka – dali radę. Romanczuk mało widoczny, ale swoje zrobił. Szymański irytująco tracił, ale pokazał nieszablonowość, co się w końcu opłaci, kiedy ktoś pójdzie za jego nieoczywistym podaniem. Buksa i zastawił piłkę, i doszedł do pozycji, i poklepał z kolegami. Zrobił więcej, niż się po nim spodziewałem. Milik „oddał” mu miejsce walkowerem, ale to nie tak, że napastnik Antalyasporu zadowolił się tym i zniknął. Skóraś to piłkarz bardzo chaotyczny, ale z tego kiedyś może wyjść coś pozytywnego. Wczoraj asystował w sposób dla siebie niecodzienny, bo ze stojącej piłki. Puchacz wszedł i pozostawił po sobie niezłe wrażenie, przytomnie rozprowadzając akcje po swojej stronie i raz groźnie strzelając sprzed pola karnego. Skorupski miał dwie interwencje bezpośrednio ratujące nas przed stratą gola.
Pozytywne było to, że żaden z piłkarzy nie dał powodu Probierzowi, aby ich do Niemiec nie zabrał. Kogoś jednak musiał „odpalić”. Poza wspomnianymi Milikiem i Kałuzińskim, padło na siedzącego wczoraj na trybunach Pawła Bochniewicza.
Polacy zagrali dobry, pożyteczny mecz. Szkoda tylko Milika, nad którym ciąży jakaś klątwa. W poniedziałek czeka Turcja.