Święty, gdyby nie psy. Jak ja tych zasrańców nienawidziłem. Latało to wszędzie, darło ryja w niebogłosy i srało, gdzie popadnie. Trawnik przypominał pole minowe.

Człowiek nie mógł zrobić dwóch kroków, by nie wdepnąć w jakieś gówno. Znaczy się, psie gówno, które rozjeżdżało się pod podeszwą, niczym błoto, w jakim co dzień brnąłem na budowie. Tylko, że to błoto lało się wprost z psich dup, wypiętych na każdym wolnym skwerku, niczym jakieś pierdzielone armaty. Bum, bum, bum! Srały tymi dupami na potęgę, jakby całe życie składało się tylko z dwóch czynności: żarcia i wydalania.

Powoli popadałem w psi obłęd. Zacząłem zastanawiać się nad rzeczami, o których taki zwykły robol jak ja, nie powinien nigdy myśleć. Wieczorami, zamiast iść na spacer do parku siedziałem przed telewizorem. Na moje nieszczęście trafiłem na cykl powtórek z filmami z okresu kina moralnego niepokoju. Nie pomogło mi to wcale, w wręcz przeciwnie. Targany niejasnymi myślami, zaniepokojony losami obcych mi bohaterów, głównie przedstawicielami inteligencji, czułem rosnący w sobie niepokój, którego nie potrafiłem zrozumieć, a tym bardziej uciszyć.

Po jakimś czasie zauważyłem, że moja niechęć, czy wręcz wrogość, wobec psów, pobudzona dziwnym lękiem, który wsączył mi w duszę cykl kina moralnego niepokoju, zaczyna stopniowo ustępować innej niechęci, nie mniej wyrazistej, ale skierowanej do kogoś innego – do cholernych właścicieli tej zawszonej hołoty.

Nie dość, że przyprowadzali do parku te swoje czworonożne bestie, to jeszcze pozwalali im srać gdzie popadnie i lać na wszystko, na co tylko chciały. A chciały lać wszędzie, na drzewa, ławki, latarnie, gdzie tylko mogły zadrzeć tę cholerną łapę. I jakby tego było mało, przyglądali się bezczynnie jak ich kundle drą ryja, wyją, warczą jeden na drugiego, albo biegają, jak oszalałe, jakby je ktoś ugryzł w dupę.
Ale najgorsze były starsze panie i te ich rozklekotane pepesze, małe zasrane pieski, szczekające tymi swoimi ryjami z szybkością karabinu maszynowego. Och jaki śliczny piesek – piszczało zachwycone babsko, a drugie, nie mniej głupie, cmokało. Cmokało do cholernego psa!
Jednak najbardziej drażnili mnie Poszukiwacze Węży, jak ich złośliwie nazwałem. Lazł taki jeden z drugim w krzaki i gapił się, jak jego kundel sra. Potem podchodził do tego gówna, stał nad nim chwilę i oceniał. Oceniał, czy jest wystarczająco duże lub większe. Większe od innych gówien na skwerku.

Tamtego dnia, po obejrzeniu kolejnego filmu o moralnych dylematach przedstawiciela inteligencji z lat 70-tych, zdecydowałem się pójść na spacer do parku. Usiadłem sobie na ławeczce i gdy już zaczynało mi się robić błogo na sercu, ujrzałem kątem oka jednego z Poszukiwaczy Węży. Drań wystawił głupkowatą mordę z krzaków jałowca i obłędnym wzrokiem wpatrywał się w dupę tłustego dobermana. Cholerny kundel stękał, wiercił się, skomlał, aż wreszcie się zesrał.
Nie powiem, nawet mnie to rozbawiło, jak zobaczyłem, co wypadło spod psiego ogona. A były to dwa małe bobki, jakby zesrała się tam jakaś cholerna wiewiórka, a nie dużo tłuste psisko.

Uśmiechnąłem się i już miałem wstać, by znaleźć jakieś inne bardziej ustronne miejsce, gdy coś włochatego wyskoczyło zza drzewa. W pierwszej chwili pomyślałem, że to szczur wodny. Gówniarz podbiegł do dwóch czarnych bobków, powąchał je i wypiął swą małą, włochatą dupę. Ale to co z niej wyskoczyło, przerosło wszelkie wyobrażenia. Ten cholerny jamnik (bo niestety nie był to szczur wodny) wysrał największego balasa, jakie widziałem w życiu.

Po chwili nad bobkami i ogromnym dymiącym balasem stanęło dwóch facetów. Każdy trzymał oczywiście w ręku smycz. Pierwszy, właściciel tłustego dobermana, zgarbił się i zadrżał, myślałem, że zaraz się rozpłacze. Drugi, wyższy, bez wątpienia właściciel jamnika ,stał wyprostowany, z dumnie wypiętą piersią. Uśmiechał się z wyższością i pogardą.

– Zapali pan? – spytał niepewnie ten od dwóch bobków.

– Nie, dziękuję – padła zimna odpowiedź.

– Duża, jakby się dzik zesrał, albo…

– Albo niedźwiedź.

– No tak, to ja będę już szedł. – wykrztusił przez ściśnięte gardło gość od tłustego dobermana – Rambo! Do nogi!

Drugi facet stał przez chwilę sam, po czym też się wydarł.

– Tyfus! Tyfus! Do nogi!

Jamnik wyleciał zza drzewa i zamerdał ogonem. Facet przypiął mu smycz i dopiero wtedy go rozpoznałem.

– Dzidziuś, co ty tu robisz?

– Marian?

Podał mi dłoń, ale trochę niepewnie, jakby się czegoś wstydził. Spojrzeliśmy obaj na jamnika.

– Twój? – spytałem.

– Nie, żony, a właściwie teściowej.

– Tyfus?

Pokiwał głową.

– Dobre imię – dodałem – idealne dla psa. Każdy się tak powinien nazywać.

Uśmiechnęliśmy się. Wyciągnąłem papierosy.