14 lat temu x. Robak na łamach stabilizatora zadał czytelnikom powyższe pytanie.
Pytanie nie jest bezpodstawne, bo mógł powstać. Inaczej, w Radzyniu – mieście super układu postkomuny z post-ZSLem, mógł powstać i mieć się bardzo dobrze do dzisiejszego dnia. „Zatoka czerwonych świń” (Zgoda), bloki wojskowe (os. Tysiąclecia) oraz blokowiska nostalgicznie wspominające PRL jak skutkują stałym elektoratem dla postkomunistów, tak sprzyjałyby wszechwładzy Salonu. Do tego dwudziestoletnie niemal rozdawanie kart w mieście przez prezesa/posła Szczepana Skomrę, wokół którego utworzył się swoisty dwór oczarowany możliwościami finansowymi Spomleku… A jednak Salon nigdy w Radzyniu nie powstał. Dlaczego?
Zacznijmy od wyjaśnienia, co pod pojęciem Salon się kryje. Oczywiście, chodzi o termin rozpropagowany przez Waldemara Łysiaka, oznaczający dzierżenie ideowego rządu dusz przez lewicowo-liberalnie zorientowanych przedstawicieli warstwy inteligenckiej, bezkrytycznych wyznawców gazety Michnika, którzy w każdym większym mieście wywierają ideowy terror na zahukany Ciemnogród. Choć wyznawców Gazety Wybiórczej w Radzyniu niewątpliwie nie brakuje, tak jak i socjologicznego typu określonego przez Ludwika Dorna „wykształciuchem”, odpowiednika środowiska z Czerskiej w naszym mieście nie ma.
Przyczynę tego stanu rzeczy widziałbym w dwóch głównych powodach. Po pierwsze, paradoksalnie, w Radzyniu było i jest chyba zbyt dużo czerwonego betonu, słowem (nawiązując do dawnego podziału PZPR na koterie, zastosowanego w 1962 roku przez Witolda Jedlickiego): radzyńska postkomuna jest za bardzo natolińska, a za mało puławska. Mówiąc prosto, wśród naszych czerwonych dominowali raczej ludzie pokroju Jóźwiaka i Zawadzkiego, niż Rakowskiego i Jaroszewicza, nie mówiąc już o braku osób pochodzenia żydowskiego, którzy by frakcję komunistycznych internacjonałów wsparli. Obserwując postawę takich przedstawicieli partyjnego aktywu, będących po 1990 roku na radzyńskim świeczniku, jak: wyżej wymieniony prezes/poseł, Witold Kowalczyk czy Jerzy Kułak, trudno przypuścić, by za komuny uchodzili za „partyjnych liberałów”. To spowodowało także ich nieufność do wszelkiego typu gryzipiórków i inteligencików, którzy kojarzeni byli (poniekąd słusznie), ze zgnilizną rozkładu socjalistycznego raju.
Radzyńska post-peerelowska inteligencja nigdy nie stała się podmiotem w stosunkach z władzą i również po 1989 roku przyjęła postawę kliencką. Poza tym było jej jak na lekarstwo. Nauczycieli, którzy od czasów przedwojennych cierpią na „chorobę czerwonych oczu”, III RP skutecznie przeobraziła z inteligencji na urzędasów rządowych, a po oddaniu szkół samorządom skutecznie unieszkodliwiła ich ewentualną samodzielność. Owszem, dla większości Wybiórcza to wyrocznia delficka, ale są zaledwie cichymi jej wyznawcami. I jakkolwiek próba stworzenia radzyńskiego odpowiednika michnikowego, jedynie słusznego dziennika w postaci tygodnika „Tu i teraz” oraz okresowego przekształcenia weń samorządowego „Grota” zaistniała, pozbawiona samodzielności oraz niedostatku liczebnego musiała skończyć się porażką. „Tu i teraz” splajtowało, zaś „Grot” po licznych eksperymentach dostał redaktora naczelnego mającego zagwarantować dziennikarskie rzemiosło, a nie pretensje do intelektualnych wynurzeń.
Drugim powodem, nb. ściśle związanym z pierwszym, było jednoznaczne zdeklasowanie radzyńskiej postkomuny na gruncie kulturalno-inteligenckim już w latach 90. XX wieku. Powrót do Radzynia po studiach i zaangażowanie publicznie takich ludzi jednoznacznie zorientowanych antykomunistycznie jak Adam Świć, Dariusz Magier czy Mateusz Orzechowski sprawiło, że zostali oni dość szybko zagospodarowani przez postsolidarnościową prawicę, i wkrótce potrafili skupić wokół siebie liczne opiniotwórcze środowiska identyfikowane powszechnie z ogólno miejskimi inicjatywami (kultura, działalność wydawnicza, prasa niezależna). Nieuwikłanie w postkomunistyczny układ siłą rzeczy przyciągało zaś do nich ludzi twórczych, nie zaangażowanych politycznie lub nie chcących mieć z proletariacko-pszenno-buraczaną nomenklaturą nic wspólnego (np. Janusz Szymański, Przemysław Krupski, Tomasz Młynarczyk).
Tej konkurencji nie mogli skutecznie przeciwstawić się postkomuniści. Siły starzejącego się regionalisty Stanisława Jarmuła, polonisty Andrzeja Kotyły czy redaktora byłego organu prasowego KW Andrzeja Tetlaka nie były w stanie sprostać temu wyzwaniu. Salon w Radzyniu nie powstał.
Pewne odbicie od dna zanotowało środowisko kaowskie (kulturalno-oświatowe) związane z postkomunistami w ciągu ostatnich dwóch kadencji samorządu, trwających od 2002 roku. Chociaż dzisiaj Wybiórcza nie jest już władna skazać na śmierć społeczną ludzi dla siebie niewygodnych, a po krótkich rządach PiS-u klimat w Polsce stał się zupełnie inny, pewne syndromy umacniania się środowiska, które z miejscowym Salonem można by utożsamiać, można dostrzec. Dojrzymy je w „jedności ideowo-moralnej” Urzędu Miasta i Starostwa z ROKiR-em, Grotem, portalem Iledzisiaj, stowarzyszeniem Stuk-Puk, a nawet woltującym ku ściśle powiązaną z radzyńską postkomuną Platformą Obywatelską tygodnikiem „Wspólnota” (to z racji partyjnego zaangażowania wydawcy). Mimo wszystko, uważam to jedynie za skutek zwyczajowego ulegania czarowi władzy (czyt. korzystania z rozdawnictwa publicznych środków i przywilejów), który powstaniem radzyńskiego Salonu już raczej nie zagrozi.
Wpis z 7 września 2010