Jak Niemcy zajęli Francję, dostali stamtąd wszelkie cytrusy: cytryny, pomarańcze, figi, przede wszystkim szampany. W ’40 roku chcieli zrobić dla wojska, które zostało, kolację. Doszli do wniosku, że oni nie umieją tak piec.
Wtedy Wacker przyszedł do babci i mówi: „Niech pani nam pomoże upiec to ciasto!”. Babcia zawołała dwie sąsiadki. Te wiktuały, które dostali z Francji, ważyły 400 kg. Do tego poszło dwa metry mąki, narobili tych placków.
Ten wojskowy zaopatrzeniowiec zorientował się, że gdyby nie te baby, to by nic nie upiekli. Dał naszej mamie olbrzymią torbę kawy ziarnistej, kilka butelek szampana, rodzynek. Do babci przychodziły panie, które bardzo potrzebowały kawy. Podzieliła to jakoś, dając im po parę deko. Jak dostała ten szampan, to zaprosiła te panie, które pomagały. One nie wiedziały, co to jest francuski szampan. Otworzyły butelkę i wypiły, potem nie mogły spać.
Jak się dowiedziano w ’41, że Niemcy muszą stąd wyjść i idą do Rosji, mój młodszy brat (miał wtedy 7,8 lat) Ziutek był na „ty” z tym Wackerem, powiedział mu: „Ciebie Ruscy zabiją!”. Ja bałem się mówić, wiedziałem, że to jest zakazane. A ten popatrzył, popatrzył: „Zabiją…”. Jak pojechali, słuch o nim zaginął.
Po nim przyszedł drugi, a potem Ruscy. Wszyscy piekli chleb. Kiedyś dostałem pajdę tego wojskowego chleba, najadłem się po uszy. Jak Rosjanie piekli, to mogłem zjeść pół bochenka i nie czułem. Podobno natychmiast zieleniał, ale trzeba było piec.
Co Niemcy robili z książkami, zabranymi ze szkół?
Szkoła była na placu Kałuszyńskiego. Kiedyś idziemy z kolegą, a tam na stosie palą się książki. Chłopcy zobaczyli, co jest – obstąpili to ognisko. Książki dowożono wozami konnymi. Pilnował tego wszystkiego jeden stary żandarm. Dostrzegł, że chłopaki podkradają książki. Wtedy zabrał się i poszedł.
Chłopcy z Koziegorynku – Mietek Szczęch, Mietek Grzeszyk, Zdzicho i paru innych zaczęli zabierać te książki, zacząłem i ja. Przyniosłem ich kilkanaście, to były licealne lektury. Pamiętam „Historię literatury”. Narobiło się z tego kupę bidy, jak poszedłem do szkoły w Lublinie, nauczyciele wypytywali o rożne rzeczy. A ja jako jedyny w klasie, albo prawie jedyny, wiedziałem, kim był Narutowicz, Kościuszko, że były powstania. Parę razy wyrwałem się, że wiem.
Kiedyś idę korytarzem w czasie przerwy, słyszę jak ktoś do mnie szepcze: „Ty, radzyniaku, się nie oglądaj, tylko słuchaj! Ty się nie chwal, że coś więcej wiesz niż tego, co uczą w szkole, bo będziesz miał kłopoty.” Potem patrzyłem, kto to był. Chyba szedł profesor Sęczkowski – od geografii, przez 2-3 lata był w Radzyniu dyrektorem gimnazjum. Po prostu mnie ostrzegł, potem się nie odzywałem.