Najbardziej uciążliwe na początku wojny były wyznaczane z miejsca kontyngenty. Wspomniana wcześniej przymusowa praca przy odśnieżaniu dróg, a potem przy wywózce drzewa z lasu, które Niemcy masowo cieli.
Wieźli je do tartaku, potem na stację. Wiem, co to znaczy, bo sam brałem bezpośrednio udział w wywożeniu tego drzewa. Były do tego zmuszane całe wsie. Każda wioska miała wyznaczony limit, ile tego drzewa ma wywieźć. A drogi były okropne.
Żandarmów nie było więcej niż 20-tu – dopowiada Jan Borysiewicz. – Od czasu do czasu pokazywał się taki lotny oddział, który wyglądał w następujący sposób: brali samochód ciężarowy, w nim siedzieli uzbrojony kierowca i konwojent. W ciężarówce mieściło się ze 20 żandarmów, którzy jeździli na tzw. „akcje”.
Na taką akcję to mnie kiedyś prawie zabrali. Wyjechali od żandarmerii na ul. Warszawską i zatrzymali się. Wtedy jeden z tych żandarmów, powiedział do mnie po polsku: „Chłopcze, masz tu (dał mi ileś pieniędzy), przynieś mi ćwiartkę wódki”. Odpowiedziałem: „Panie, ja nie wiem, gdzie po to iść”. Odjechali.
*
Do żandarmerii niemieckiej, działającej na naszym terenie, poszło sporo kolonistów niemieckich, którzy mieszkali przed wojną w Polsce. Przywdziali mundury, wcielili się do armii. Mówię to na podstawie tego, co znam z Okalewa.
Do rozmowy włącza się małżonka pana Jana:
-Pamiętam taką niedzielę, byłam na mszy z mamą. Wychodzimy z kościoła w Komarówce, każdy oczy otwiera – a od drzwi kościoła leżą Żydzi – jeden za drugim. Zrobili taką „dróżkę”, wyprowadzali wszystkich ludzi z kościoła i kto nie szedł po nich, tego bili. Każdy więc po nich szedł. Ten „żywy chodnik” ciągnął się przez cały plac kościelny i jeszcze za nim.
Pamiętam jeszcze, jak w ’44 uciekali. Zajechali pod nasz dom z wozem, żeby zamienić konia. Nasz ojciec powiedział, że nasz koń jest bardzo stary, nie nadaje się do dalszej podróży. Mimo wszystko, wzięli tego konia. Ale zaraz go wrócili, widocznie znaleźli lepszego. Poprosili też o jakieś cywilne ubranie, łachy do przebrania. Mama miała tylko ubrania po synach. Dała to, co miała po ojcu, chodziła też do sąsiadki. Bała się, coś tam przyniosła. Poprzebierali się, te ubrania w wóz popakowali, przykryli słomą i pojechali.
Miałam 6 lat. Pamiętam, jak odjeżdżali, podszedł do mnie Niemiec i dał mi torbę cukierków. Nie chciałam brać, bo się boję. Ale powiedział ładnie po polsku: „Nie bój się, nie są zatrute”. Wziął jednego, spróbował, żeby mi pokazać.
Zostawili wszystkie swoje papiery – zdjęcia ślubne, fotografie dzieci. Powiedzieli: „jak szczęśliwie dojedziemy, to się po nie zgłosimy”. Pożegnali się, jak nie Niemcy. Rodzice to wszystko przechowywali.
Wiele lat po wojnie, mój brat Władysław – wojskowy – mieszkał w Warszawie. Dostał list, w którym była informacja, że w takim i takim domu w Komarówce Podlaskiej. Przedstawiał się jako Niemiec, byłem w Waszym domu rodzinnym w tym i w tym czasie. Wy nas przebraliście…
Prawdopodobnie przez Czerwony Krzyż podał nazwisko: Wołodko. I pada pytanie: czy to był Wasz dom rodzinny? Jak przyszły czasy, że w sklepach nic nie było, brat dostał paczkę (kawa, kakao, słodycze) z kartką: dziękujemy za ocalenie.
Brat odpisał: Mamy wszystkiego pod dostatkiem, dziękujemy. Proszę więcej nic nie przysyłać.