Tańce, hulanki, swawola…
Cz. I
Adam Świć przypominając nieco „ciepłą” historię początków naszej znajomości wywołał mnie do tablicy. Więc spróbuję w kilkuset znakach napisać czym był „OLSEN” dla mnie.
POCZĄTKI
Zaczęło się jak na filmie – kiepsko 🙂 Pierwszy kontakt z knajpką gdzieś tak koło 93 – 94 roku. Wraz z kumplem przyjechaliśmy z plastyka na weekend i za parę złotych okupowaliśmy stół do bilarda przez prawie 2 godziny (maszynka się zacięła i wypuszczała bile na okrągło). Dopiero Pani Zosia pogoniła nas, bezczelnych smarkaczy, na tyle skutecznie, że wróciłem do OLSENA dopiero w 95 roku jako bezrobotny absolwent szkoły średniej, by przewalać tam swój zasiłek. Za ladą rządził Sławek na zmianę z panią Zosią, zależało od samopoczucia, przeważnie Sławka. Do dziś pamiętam kpiące milczenie Baniaka, gdy wpadłem do knajpy po 21.00 i poprosiłem o kawę. Dopiero po kilku tygodniach zrozumiałem, jak bardzo się wygłupiłem 🙂 W tamtych czasach stała w OLSENIE także lodówka pełna mrożonych zapiekanek i innego spożywczego badziewia. Jeśli po 22.00 nabierałeś ochoty, by coś wszamać, musiałeś się liczyć z jedną z dwóch możliwych odpowiedzi właściciela… 1. „A to se zrób!” i 2. (moja ulubiona, która stała się znakiem rozpoznawczym tego lokalu): „Spier…aj!” połączona z rozpaczliwym gestem uniesionych w bezsilności nad Twą głupotą ramion :D. I za to się Baniaka kochało. Podobnie jak za sytuacje, gdy o 1.00 w nocy Sławek stwierdzał, ze ma dość i idzie do domu, w związku z czym wyłączał muzykę i po odczekaniu 5 minut w ciszy, nie widząc reakcji, donośnie ogłaszał koniec wieczoru radosnym „wypie…lać!”.
I wszyscy grzecznie dopijali piwo, po czym wypier…li.
Właśnie do mnie dotarło, że jakkolwiek bym się nie starał, nie dam rady napisać nic sensownego w kilkuset znakach. Będzie ich parę tysięcy. ok? Jedziemy dalej.
PRZYJACIELE
Historia z podrywem Adasia uderzającego z dość obcesowym tekstem do pijącej samotnie postaci opartej o stół to autentyk. W OLSENIE poznałem przez te 8 lat chyba… wszystkich. Radzyńskich poetów, malarzy, muzyków, policjantów, ćpunów, nauczycieli, burmistrza (szt. 1), dyrektorów & kierowników placówek podległych i niepodległych, lekarzy, paru chamów i kilka osób wybitnych. Kilka cudownych kobiet i kilku wspaniałych facetów, których do dziś nazywam swoimi przyjaciółmi. W knajpie wszyscy byli na „TY”, inaczej nie miałoby to sensu. I to TY wychodziło rankiem poza piwnicę OLSENA. Wszak byliśmy złączeni tym samym kacem, więc drogi Krzysiu, wybacz, ale nie będę Cie tytułował „panem doktorem” dnia następnego. Ot – taka knajpiana magia. Przekładało się to wtedy i do dziś się przekłada na pewien rodzaj… sam nie wiem… poczucia przynależności do miejsca, partnerstwa w imprezowaniu, niezrozumiałego dla postronnych mrugnięcia okiem. Wiele lat później usłyszałem, że ponoć to niewiele warte bo bazuje na niskich instynktach, ale wtedy działało. I wciąż działa.
KULTURA
Było też coś… wyjątkowo normalnego w połączeniu OLSENA i radzyńskiej kultury. Jeśli kogoś ciekawego nie poznałeś w OLSENIE – na bank miałeś szansę poznać go na koncercie w domu kultury, lub na jakimś wernisażu. I na odwrót. Zwykle spotkać się dało tą samą osobę jednego popołudnia w obu tych miejscach. Teraz pewnie nie wypada po after-party z lampką „ą-ę” szampana iść do zadymionej knajpy w piwnicy. A wtedy bardzo wypadało. Tam należało się pokazać. I warto było być. To samo dotyczyło np. naszych oranżeryjnych przyjaciół. Czy ktoś myśli, że Ci wszyscy wykonawcy Ogólnopolskich Spotkań wracali do Radzynia, bo spać nie mogli po nocach rozpamiętując fachowe nagłośnienie sali kina „Oranżeria” lub szczególne przyjęcie władz samorządowych? Wystarczyło zaprowadzić ludzi z Krakowa, Warszawy (czy skąd ich dobre wiatry raczyły przywiać) do Olsena. Gdy zobaczyli za barem Sławka ubranego w baranicę, powiesili siekierkę w dymie przy wejściu i poznali bawiących się smacznie i zdrowo radzyniaków – wracali.
W Olsenie, czy to w czasach Baniaka, czy później, za Kaniuchy i Molasa – świetne koncerty były zawsze. I była to (przepraszam tu pedagogów radzyńskiej zawodówki za cytat z M. Wiśniewskiego) zajebiście wyrobiona publiczność. Czy był to zespół Nic Wielkiego, czy Jan Kondrak, czy Marek Dyjak, czy nasz swojski Musiat – znaliśmy te piosenki i autor nieraz bywał zaskoczony faktem, że on już w sumie śpiewać nie musi, bo 50 lub więcej gardeł robi to świetnie za niego, czasami przeinaczając z premedytacją słowa (biedny JanKo, gdy razu pewnego dowiedział się, co zrobiliśmy w warstwie tekstowej z jego kawałkiem) 🙂
cdn.