To były pierwsze dni maja `60 roku. Po tygodniu zauważyliśmy, że na ścianach północnych rośnie trawa. To było świeżo tynkowane. Nasiona trawy gdzieś tam w zaprawie były i wykiełkowały.
Jako jedynego specjalistę w Wydziale Rolnictwa i Leśnictwa w 1954 r. przeniesiono mnie służbowo z Bezwoli do Radzynia. Miało to skutkować tym, że takiemu pracownikowi trzeba było zabezpieczyć mieszkanie. Czekałem na nie do 1960 r. Rozmawiałem, pisałem prośby, składałem wnioski, popierane przez władze wojewódzkie – ciągle była jakaś przeszkoda.
Prosiłem o plac, na którym chciałbym się wybudować – nie było. W międzyczasie wybudowano dwa bloki mieszkalne (pierwszy na Warszawskiej; drugi koło „Jedynki”) – nie dostałem mieszkania. Codziennie dojeżdżałem motorem z Bezwoli – czy lato, czy zima. Miałem tego dość i napisałem podanie o zwolnienie z pracy. To podanie trafiło do przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej, którym był wówczas Paweł Dąbek. Wysłał pismo i dał mi do wiadomości, do Przewodniczącego Powiatowej Rady o możliwie natychmiastowe przydzielenie mi mieszkania.
„Czekaj”
Oddawali właśnie do użytku okazały z zewnątrz blok przy poczcie głównej, 35 mieszkań. Nie znalazłem się na liście przydziału mieszkań. W międzyczasie przyszły dwa, trzy ponaglenia od Dąbka do przewodniczącego. Wziąłem to wszystko do ręki, pojechałem do swojego zwierzchnika w kółkach rolniczych, którym był mgr Wołoch. Znał moją sprawę: „Czekaj, nie denerwuj się, spróbujemy załatwić sprawę”.
Zaprowadził mnie do gabinetu Dąbka, przewodniczącego WRN. Pokazał mu te pisma. Powiedział, że oddany został do użytku budynek, jeszcze nie zasiedlony, na którego liście przydziałów mnie nie ma. Ten spojrzał na te swoje pisemka, przez niego pisane i podpisane. Bez słowa wziął słuchawkę do ręki, połączył się z ówczesnym przewodniczącym, Kożuchowskim. Powiedział mu krótko: :jest u mnie inżynier Fijewski. W jego sprawie do ciebie pisałem już kilka razy. Sprawa nie została załatwiona. Dzisiaj jedzie do Radzynia, u nas nie ma co robić. Ja ci oświadczam, że jeśli jutro on u siebie na biurku nie będzie miał przydziału na mieszkanie, to ja ok. Godziny 10.00 przyjadę i tą sprawę załatwię. Z tym, że ty już mi nie będziesz potrzebny”. Odłożył słuchawkę: „Słyszeliście? Jedźcie spokojnie”.
-Dziś wydaje się to śmieszne, ale jak człowiek był w środku tego… – dopowiada małżonka pana Mieczysława, Maria.
Bez wody i kanalizacji, za to z trawą na ścianie
Faktycznie, przydział na mieszkanie był. Owo wyczekiwane lokum znajdowało się na trzecim piętrze, od strony północnej. Dwa pierwsze piętra były zbudowane z cegły,a trzecie – z pojedynczego pustaka suporeksowego. Wprawdzie były parkiety, było wszystko wymalowane jak potrzeba, ale w bloku nie było wody, kanalizacji, ogrzewanie piecowe. W każdym pokoju kaflowy piec do ogrzewania. W tych warunkach trzeba było zamieszkać. To były pierwsze dni maja `60 roku. Po tygodniu zauważyliśmy, że na ścianach północnych rośnie trawa. To było świeżo tynkowane. Nasiona trawy gdzieś tam w zaprawie były i wykiełkowały. Ale powiesiło się jakiś dywan, grzało się to mieszkanie – wydawało się, że będzie dobrze. Z tym, że z wodą i kanalizacją, z potrzebami sanitarnymi były ogromne trudności.
Ciągle było zimno
Żeby było ciekawiej, w zimie coś tam chciałem ruszyć na ścianie i stwierdziłem, że wiszący na niej dywan przymarzł! Pod spodem był lód, szron. Zaalarmowana gospodarka komunalna szybko zareagowała – przysłali ekipę specjalistów. Odcięli kawałek parkietu z podłogi wzdłuż ścian, przybili do tynku, który był poprzednio założony płytę wiórowo-cementową grubości pięciu-sześciu centymetrów. Jeszcze raz zatynkowali. Powiedzieli, że już teraz będzie ciepło. Ale do końca naszego pobytu w tym mieszkaniu ciągle było zimno, ciekły okna. Bardzo trudne warunki. Wyprowadziliśmy się stamtąd po 19 latach, w `79 roku już do domu, w którym mieszkamy do dzisiaj.
W międzyczasie praca moja polegała na tym, że ciągle trzeba było gdzieś jechać, coś załatwiać, kogoś szkolić, czegoś dopilnować. Ogromny teren.